
Tak, wiem – mamy teraz serial, którego tytułowym bohaterem jest Obi-Wan Kenobi. Warto jednak pamiętać, że zanim Disney przejął od George’a Lucasa cała franczyzę Gwiezdnych Wojen, to na rynku istniało bardzo wiele książek, gier i innych produkcji, które rozwijały uniwersum. Wprawdzie jednym podpisem cała ta spuścizna została wyjęta z kanonu i przełożona do szuflady z oznaczeniem „Legendy”, ale mimo wszystko mam pewien sentyment do niektórych z tamtych historii. Pamiętam, że w Polsce wydawnictwo Amber wypuszczało całą serię książek firmowanych logiem Star Wars i spędziłem z nią sporo czasu. A skoro w moje ręce wpadła książka „Kenobi”, to stwierdziłem, że zobaczę, czy obudzi nostalgię.
Żywiłem co do tej książki nie lichą nadzieję. Oczekiwałem, że być może poznam dzieciństwo Obi-Wana i jego szkolenie pod okiem Qui-gon Jinna. Jeżeli nie, to liczyłem chociaż na historię co się z nim wydarzyło podczas tułaczki na Tatooine, aż do pamiętnego spotkania z Lukiem. Niestety autor postanowił nam opowiedzieć tylko, co wydarzyło się na Tatooine bezpośrednio po „Zemście Sithów” i zrobił to na tyle nieudolnie i nudno, że wyszło mu coś jak skrzyżowanie westernów z „Klanem”. Pewnie, że sceneria Tatooine pozwala na westernową stylizację. Nawet serial „Mandalorianin” dość intensywnie to wykorzystywał. Tylko czy po raz kolejny musimy dostać ograny schemat: na samotną wioskę napadają złoczyńcy (tutaj Tuskeni), ale do miasta przybywa tajemniczy nieznajomy, który na zawsze odmieni losy jej mieszkańców?
Cała historię można odgadnąć po pierwszym rozdziale, a żeby było zabawniej, wkręcono tu Obi-Wana w romans, co kompletnie nie ma sensu, jeśli czytaliśmy poprzednie książki i znamy jego charakter. Niestety straciłem tylko czas na tę książkę, z której nie dowiemy się nic, co wzbogaciłoby naszą wiedzę o odległej galaktyce. (No dobra poznamy trochę zwyczaje mieszkańców Tatooine, ale jakby to powiedzieć, nie jest to za bardzo interesujące). Nie polecam. Może lepiej oglądnąć serial?