451 stopni Fahrenheita (2018) – recenzja

W 2018 HBO postanowiło stworzyć film na podstawie „451 stopni Fahrenheita” – kultowej powieści Bradbury’ego. Z jednej strony niezła obsada (Michael B. Jordan, Michael Shannon) i pieniądze dawało nadzieję na udaną produkcję. Z drugiej jednak, rzucanie się na taki tytuł, który z resztą nieco zestarzał się przez te 65 lat od pierwszego jego wydania, budziło we mnie niepokój. Od premiery minęło trochę czasu, ale postanowiłem wrócić do tej produkcji.

Fabuła.

Głównym bohaterem tej historii jest niejaki Guy Montag , strażak (fireman), którego gra znany chociażby z Czarnej Pantery Michael B. Jordan. Jednak w niedalekiej przyszłości strażacy nie walczą z pożarami, wręcz przeciwnie, to oni podkładają ogień i palą największego wroga społeczeństwa – książki. Akcja filmu rozgrywa się w Cleveland i na początku poznajemy jeden dzień z pracy elitarnej jednostki Salamander, czyli 451. jednostki straży pożarnej. Dowódcą oddziału jest kapitan Beatty (Michael Shannon) – doświadczony i oddany sprawie człowiek, który kształtuje na swojego następcę Montaga.

Jest on na tyle poświęcony niszczeniu książek, że prowadzi śledztwo nawet po godzinach pracy, inwigilując środowisko „węgorzy” (eels), czyli miłośników literatury. Oczywiście na swoje samowolne wypady Beaty bierze zawsze swoją prawą rękę, czyli naszego głównego bohatera. Na jednej z takich akcji Guy Montag poznaje intrygującą informatorkę kapitana Salamander – Clarisse. Jak się można było od razy spodziewać, będzie ona osobą, która otworzy oczy Montagowi.

451 stopni Fahrenheita

Fabularnie jest z jednej strony całkiem nieźle, nie ma tutaj jakichś zgrzytów, ogląda się to dobrze. Emocjonalnie też jest ok. Z jednej strony mamy kapitana Beatty’ego, który ma swoją mroczną tajemnicę mimo ogromnego poczucia obowiązku. Do tego dochodzi zagubiony Montag. Czytając kolejne rozdziały książki, którą ocalił i przemycił do swojego mieszkania po jednej ze spektakularnych akcji palenia kontrabandy, odkrywa prawdę i stopniowo przechodzi na stronę znienawidzonych eelsów.

Problem jest jednak w tym, że nie ma tutaj niczego nowego, świeżego (abstrahuję oczywiście od samej książki, którą chyba każdy miłośnik sci-fi czytał). I nic dziwnego, w końcu historia ma swoje lata, a i filmów dystopijnych powstało w międzyczasie całkiem sporo. Chociażby „Equilibrium” wyraźnie i mocno inspiruje się prozą Bradbury’ego. Dlatego podczas oglądania filmu cały czas towarzyszyło mi uczucie, że gdzieś już to wszystko widziałem. Niby jest to nieco inne, niby coś w tym jest, ale jednak ciężko pozbyć się przeświadczenia, że rewolucji tu nie uświadczymy.

Ciekawy przypadek Johna Cartera

Wszystko to mi przypomina nieco przypadek „Johna Cartera” z 2012 roku, o którym większość już chyba zapomniała – film niezły, historia oparta na klasycznej książce. Jednak zanim powstała ekranizacja, inne produkcje tak mocno wyeksploatowały temat, że jak już ostatecznie zekranizowano „Księżniczkę Marsa”, to nawet grube miliony dolarów nie mogły sprawić, że film będzie hitem. Mam wrażenie, że ofiarą podobnego mechanizmu niestety stała się adaptacja „451 stopni Fahrenheita”.

451 stopni Fahrenheita

Konforntacja z książką.

Nie mogę też nie odnieść się w tym tekście do pierwowzoru książkowego, bo mówimy tu o jednak dziele kultowym. Bradbury w swojej powieści rewelacyjnie ukazał zagrożenie przychodzące z nowego medium, które zaczynało dominować w jego czasach, czyli telewizji. To ona ogłupia społeczeństwo, jest idealnym narzędziem władzy i nadzoru, kreuje nastroje, opinie, historię. Jak to po 65 latach widzimy, rzeczywistość nie okazała się jednak aż tak demoniczna. Scenarzyści bardzo zaadaptowali ten motyw na XXI wiek, gdzie rządzić zaczyna Internet i media społecznościowe. Pomysł z zastąpieniem telewizji właśnie tak zwaną dziewiątką, czyli naturalną ewolucją globalnej sieci jest bardzo ciekawy i w zasadzie całkowicie zrozumiały.

Z resztą cała adaptacja świata przedstawionego z książki wyszła twórcom bardzo dobrze. Na elewacjach budynków mrocznego i przygnębiającego Cleveland ciągle emitowany jest przekaz dnia z rządowych mediów. Społeczeństwo jest totalnie ogłupione. Dozwolone są trzy książki, w tym Biblia i Moby Dick . Ten drugi sprowadzony jest do jednego akapitu tekstu, w którym na dodatek sporo słów jest zastąpiona emotikonami. Do tego dochodzi zmanipulowana historia znana z resztą z pierwowzoru – na przykład strażacy od stworzenia tej jednostki przez Benjamina Franklina zawsze zajmowali się paleniem książek.

Fabularnie również możemy dostrzec istotne zmiany Montag jest singlem i po hollywoodzku musi się oczywiście zakochać w Clarissie. Przypomnę, że w oryginale Bradburyego Guy był żonaty, a Clarissa była nastolatką. Podobało mi się też, jak scenarzyści poprowadzili historię do zakończenia. Tutaj wygląda to całkiem inaczej niż w książce i mocno unowocześnili motywację i sposób realizacji planu eelsów. Być może nie jest to jakaś wielka petarda i zaskoczenie, ale powiedzmy, że twórcy się wybronili. O co chodzi? wolałbym nie zdradzać, szkoda psuć Wam odbioru.

451 stopni Fahrenheita

Podsumowanie i ocena.

Zastanawiacie się pewnie jak ostatecznie oceniam nowe „451 stopni Fahrenheita”? W zasadzie miałem z tym spory problem. Ponieważ oglądało mi się ten film całkiem dobrze. Postacie z jednego punktu widzenia mnie przekonywały, historia dobrze uwspółcześniona, fabuła jakoś się spina. Z innej jednak perspektywy, coś tutaj zgrzyta. Jak wspomniałem fabuła jest siłą rzeczy mocno wtórna. Do tego odniosłem wrażenie, że jednak scenarzyści mocno spłycili przekaz Raya Bradbury’ego. Obsada wydaje się całkiem w porządku, jednak Michael Shannon po raz kolejny grał w gruncie rzeczy to co widzieć mogliśmy chociażby w „Kształcie wody”. Niby pasował do postaci Beastty’ego, ale on też powodował odczucie wtórności w tej produkcji.

Świat przedstawiony oddawał dobrze klimat dystopii, która kompletnie ogłupiła swoich obywateli. Do tego sztuczna inteligencja towarzysząca i monitorująca każdego mieszkańca, co jest na dodatek bardzo ważnym i aktualnym tematem w dzisiejszych czasach. Jak często to bywa, tym razem też science-fiction służy do przestrzeżenia ludzkości przed pójściem taką niebezpieczną drogą. Z drugiej strony karą dla złapanego z książką w ręku węgorza, jest wykluczenie ze społeczeństwa – czyszczenie na ileś lat (w zależności od przewinienia) linii papilarnych palców prawej ręki, co nie wydaje się jakieś super dotkliwe dla ludzi, którzy w zasadzie i tak ciągle są outsiderami, bo czytają zakazaną kontrabandę. 

Sami widzicie, że jest tu wiele sprzeczności. Sporo plusów i minusów więc bardzo ciężko o jakiś jednoznaczny werdykt. Jednak przez to, że ostatecznie dobrze mi się film oglądało, za przekaz i za umiarkowane poszanowanie książkowego pierwowzoru oceniam „451 stopni Fahrenheita” na 7/10. Myślę, że warto poświęcić nieco ponad półtorej godziny swojego życia, by zapoznać się z tą propozycją od HBO. To jednak klasyka.

451 stopni Fahrenheita (2018) – recenzja
Tagi:                    
Avatar photo

Łukasz "Wookie" Ludwiczak

Uzależniony od planszówek i science-fiction wszelakiego. Często godzący oba nałogi na raz. Moja wielka piątka to Star Trek, Firefly, Expanse, Battlestar Galactica i Diuna. Na planszy interesują mnie cięższe klimaty a moim numerem jeden jest Eclipse. Członek Stowarzyszenia Klub Fantastyki Druga Era, zapalony kibic Formuły 1.