Thor: Miłość i Grom (Thor: Love and Thunder) – recenzja.

Drugi Thor spod ręki Taika Waititi dawał nadzieję na przynajmniej podobnie dobre widowisko, jak w przypadku Thor: Ragnarok. Nie ukrywajmy: ten reżyser odczarował nudną jak flaki z olejem opowieść o blondwłosym asgardzkim bogu piorunów. Do tego już na zwiastunach dostaliśmy to, na co wszyscy czekali – Jane Foster również staje się Thorem. No i jest jeszcze Christian Bale jako złoczyńca imieniem Gorr. Na papierze wyglądał to bardzo, ale bardzo obiecująco. Aby zweryfikować oczekiwania względem rzeczywistości, wybraliśmy się sporą drużyną do kina.

Thor: Miłość i Grom (Photo CR: Marvel Studios)
Photo CR: Marvel Studios

Fabuła

Historia tej części Thora kręci się wokół wspomnianego już Gorra. Był on niegdyś prostym, niczym się wyróżniającym, wiernym wyznawcą Rapu, jednego z galaktycznych bogów. Jednak na jego lud spadło wielkie nieszczęście – susza, głód, spalona słońcem ziemia. Ostatecznie został ostatnim przedstawicielem swojej nacji, więc gdy miał okazję konfrontacji z bóstwem, które wyznaje, trochę miał mu to za złe. Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym momencie wszedł w posiadanie nekromiecza, broni, która potrafi zabijać bogów. W trakcie swojego kryzysu wiary zrobił z niego użytek i ostatecznie rozprawił się z Rapu. No i się zaczęło. Miecz zaczął Gorra korumpować, a ten błyskawicznie doszedł do wniosku, że wszyscy bogowie są źli i wszechświat będzie bez nich lepszy, więc wszystkich co do jednego pozabija.

Nie trudno zgadnąć, że prędzej czy później w kolejce będzie Asgard i nordyccy bogowie. Tymczasem Thor nadal hula po całej Drodze Mlecznej ze Strażnikami Galaktyki, a na Ziemi pojawił się nowy Thor w postaci Jane Foster. Ostatecznie Odinson wraz ze swoją byłą, królem Walkirią, Korgiem i dwoma gigantycznymi skrzeczącymi kozami (moimi osobistymi ulubieńcami) muszą stawić czoło Gorrowi. Pod tym względem nie ma tu nic zaskakującego – coś, co już wielokrotnie widzieliśmy w MCU. Jest złol, jest zagrożenie, jest plan żeby go załatwić, bla, bla, bla. Na pewno tym aspektem film nie ma szansy zaskoczyć i się wybronić.

Gorr God Butcher, Thor Miłość i Grom (Photo CR: Marvel Studios)
Photo CR: Marvel Studios

Obsada

Thor: Miłość i Grom zyskuje zdecydowanie od strony aktorskiej. Christian Bale to klasa sama w sobie i można było w ciemno strzelać, że wykreowana przez niego postać będzie trzymać wysoki poziom. Gorr to moim zdaniem jeden z najlepszych złoczyńców w MCU. Nie musi tłumaczyć się ze swoich działań widzowi poprzez miałkie ekspozycje. Jego motywacja jest zrozumiała. Czuć w nim emocje, jest po prostu autentyczny. Sceny z nim doskonale też pokazują jaką mocą dysponuje i dlaczego należy się z nim liczyć. Dla mnie osobiście najlepszą sceną była pogawędka z asgardzkimi dziećmi – mistrzostwo.

O dziwo nareszcie w Thorze zabłysła też Natalie Portman. Do tej pory uważałem, że rolę Jane Foster odbębnia jako klasyczną chałturkę, tak na 30% zaangażowania. Tutaj widać wyraźną zmianę. Nareszcie jest w tej postaci jakieś życie i koloryt. Nie wiem czy kierunek, w którym Jane została przez scenarzystów poprowadzona, w końcu zaczął podobać się aktorce, czy też może miała sama większy wpływ na to, jak będą toczyć się dalsze losy, ale czuć zaangażowanie i widać umiejętności aktorskie, z jakich znamy Natalie Portman.

Jest jeszcze Russel Crowe w roli Zeusa. Rolka niewielka, ale za to jaka znamienna. Jego postać po prostu kradnie show. Zresztą cała scena konwentu bogów galaktyki jest rewelacyjna i uśmiech mi z twarzy nie schodził przez cały czas. Cała koncepcja miasta Omnipotencji z do końca już zepsutymi i zgnuśniałymi bogami to coś cudownego. Pomijając już Zeusa, który jest tutaj traktowany niczym supergwiazdor, mamy tutaj przegląd wszelakich bóstw, łącznie z moim faworytem Bao – bogiem wszelkich klusek. 😀 Uwielbiam tak abstrakcyjny humor.

Thor: Miłość i Grom - Wyjące Kozy!! (Photo CR: Marvel Studios)
Photo CR: Marvel Studios

Thor: Komedia i Grom

No właśnie… Humor. To jest drugi aspekt, który może pozytywnie wpłynąć na charakter nowego Thora. Można się tego było spodziewać zresztą po tym, co już nam zafundował Taika Waititi w poprzedniej części. Nie pamiętam kiedy ostatnio w kinie tak często pokładałem się ze śmiechu. Na pewno nigdy na filmie ze stajni Marvela. Poczucie humoru po prostu trafione w mój profil idealnie. Z jednej strony moje ukochane, wyjące kozy przewijające się przez cały film. Za każdym razem, gdy się pojawiały, po prostu wybuchałem niekontrolowanym śmiechem. Do tego wspomniany humor abstrakcyjny, który uwielbiam. Wszystko to przyprawione dużą dozą slapsticku. Dla mnie coś pięknego. Waititi, skubańcu, jesteś mistrzem.

Nie zabrakło też moich ulubieńców, czyli asgardzkiej trupę aktorskiej z Matem Damonem na czele. Znów mieli swoje 5 minut na ekranie i jak zwykle wykorzystali je doskonale. Ciekawe i totalnie zwariowane jest przedstawienie relacji Thora Odinsona ze swoimi młotami. Tutaj, ku mej uciesze, mamy do czynienia z niejako związkiem partnerskim, gdzie pojawia się zazdrość, stara miłość, która nie rdzewieje, a nawet pierwsze wspólne piwo. Wiem, brzmi to totalnie niedorzecznie, ale ja to kupuję w pełni.

Co jeszcze poszło dobrze

Jest jeszcze kilka plusów, które muszę w nowym Thorze docenić. Najważniejszym z nich jest muzyka. W dużej części ścieżki dźwiękowej wykorzystano stare, dobre szlagiery Guns’n’Roses. Osobiście uwielbiam tę kapelę i się na niej zwyczajnie wychowałem, podejrzewam zresztą, że podobnie jak Taika Waititi, stąd tak duża obecność „Gunsów” w filmie. Bo nie tylko na muzyce się ten wpływ kończy. Syn Heimdalla każe się w pewnym momencie nazywać Axlem na cześć wokalisty tej fenomenalnej kapeli przełomu lat 80tych i 90tych. Co ciekawe, być może z niewielką dozą obiektywizmu, uważam, że cały klimat i artystyczna otoczka filmu doskonale pasuje do twórczości Guns’n’Roses.

Na koniec pochwał wspomnę tylko jeszcze jeden miły dla mnie szczegół. Mianowicie sporo przewijających się znanych z uniwersum postaci. Większość to siłą rzeczy osoby znane z poprzednich filmów o Thorze, jednak mamy też chociażby wspomnianych Strażników Galaktyki. Jestem ich ogromnym fanem, więc każde ich pojawienie się na ekranie uważam za zaletę. Oprócz tego dobrze było zobaczyć starych znajomych, jak dzielną i waleczną Sif, Darcy, czyli asystentkę doktor Foster, profesora Selviga i oczywiście niezastąpionego Meika, najlepszego kumpla Korga. Daje mi to poczucie, że scenarzyści jeszcze pamiętają, że takie postacie przewinęły się przez MCU i pokazują jak duże jest uniwersum.

THor: Miłość i Grom - Zeus (Photo CR: Marvel Studios)
Photo CR: Marvel Studios

Thor: Dramat i Niewypał

Wystarczy już tego słodzenia, czas przejść do tego, co w Thor: Miłość i Grom nie poszło jak trzeba. Moim największym zarzutem jest problem z tożsamością. Gdyby ten film pozostał w lekkim, bardzo komediowym klimacie, byłbym zachwycony. Byłaby to najlepsza komedia, jaką widziałem w tym roku, jeśli nie w ostatnich kilku latach. Problem w tym, że najnowszy Thor ma ogromny problem z tożsamością. Z jednej strony funduje nam rewelacyjny humor, często abstrakcyjny, który bawi, ale nastawia też lekko do utworu. Z drugiej są tutaj tematy poważne i w takie tony często bije na ekranie. Nagle film komediowy zmienia się w poważny dramat, z rozterkami na temat śmierci dziecka, przemijaniem i rozkminą co jest najważniejsze w życiu.

Problem z tożsamością

Nie zrozumcie mnie źle, w komedii też można takie tematy podejmować, jednak tutaj wraz z tematyką robi się poważnie, a konwencja komedii jest chowana gdzieś w kąt. Film ma ogromne problemy z tożsamością i bardzo to przeszkadza w jego odbiorze. Po seansie nie do końca wiedziałem, co jak tak naprawdę obejrzałem i jaki był zamiar twórców. Czy chcieli stworzyć komedię, ale nie umieli tego ogarnąć, więc czasami było za poważnie. Czy w drugą stronę: chcieli podejść do tematu poważnie, ale ze swojej natury nie umieli się powstrzymać z abstrakcyjnymi i absurdalnymi żartami wtrącanymi w takim przypadku mocno na siłę. Do teraz mam z tym ogromny problem.

MCU System Error

Na domiar złego moim zdaniem film psuje uniwersum. Ostatecznie rozwiązanie, do jakiego się ucieka Gorr, jest w kontekście wszystkiego co się do tej pory wydarzyło w MCU skandalicznie nieprzemyślane. Nie wdając się w szczegóły Thanos, aby spełnić swoje życzenie przetrzebienia galaktyki z połowy populacji, poginał latami przez cały wszechświat poszukując zapomnianych i niemalże mitycznych kamieni nieskończoności, a w tym czasem mógł to osiągnąć dużo prościej. Dokładnie tak, jak to chciał zrobić Gorr. Wiedza na temat tego rozwiązania była powszechna, albo bardziej powszechna niż na temat klejnotów, skoro Gorr tak szybko ją pozyskał. Co więcej za czasów istnienia Asgardu klucz do tego rozwiązania, czyli Bifrost, był jeszcze bardziej dostępny. Zatem moje pytanie brzmi: po co się Thanos tak męczył? Wystarczyło być jak Gorr i po kłopocie.

Thor: Milość i Grom (Photo CR: Marvel Studios)
Photo CR: Marvel Studios

Za mało Thora w Strażnikach

Ostatnie co mam do zarzucenia najnowszemu Thorowi, to przewrotnie pojawienie się w nim moich ulubionych Strażników Galaktyki. Zakończenie Avengersów dawało mi ogromną nadzieję, że Thor będzie przez jakiś czas częścią tej zgrai i zobaczymy ich razem na ekranie w trzeciej części Guardians of Galaxy. Niestety nadzieja umiera wraz z pierwszymi scenami Miłości i Gromu i co gorsza cały ten okres bardzo spłyca. Łudzę się jeszcze, że mimo wszystko Thor będzie w najnowszej odsłonie Strażników, która nieco bardziej rozwinie okres wspólnego ratowania Galaktyki, jednak obawiam się, że nic z tego już nie będzie. Nieco mnie to rozczarowuje.

Podsumowanie

Thor: Miłość i Grom mógł być naprawdę dobrą komedią. Zresztą pierwszą czystą komedią w MCU. Nie wiem, czy twórcy przestraszyli się tej koncepcji, czy korporacyjni ważniacy stłumili ich zapędy, jednak wyszedł ostatecznie film, który nie ma tożsamości. Nie jest to produkcja zła. Jednak jak na komedię często zbyt poważna, a jak na kolejny film o superbohaterach zbyt banalny, nawet mimo dobrze wykreowanego złola. Czy warto Thora obejrzeć? Ja w kinie mimo wszystko bawiłem się bardzo dobrze, są nawet lekkie zakwasy przepony. Jednak humor jest tutaj bardzo specyficzny i wierzę, że wielu może męczyć jego abstrakcyjność, o wyjących kozach nie wspomnę. Film ratują postacie i to dla nich przede wszystkim warto sięgnąć po ten tytuł. Natomiast sama fabuła jest absolutnie nijaka, a co gorsza w swojej mierności ma zakusy, aby swoim brakiem na ciekawe rozwiązanie popsuć całe misternie budowane MCU.

Thor: Miłość i Grom (Thor: Love and Thunder) – recenzja.
Tagi:        
Avatar photo

Łukasz "Wookie" Ludwiczak

Uzależniony od planszówek i science-fiction wszelakiego. Często godzący oba nałogi na raz. Moja wielka piątka to Star Trek, Firefly, Expanse, Battlestar Galactica i Diuna. Na planszy interesują mnie cięższe klimaty a moim numerem jeden jest Eclipse. Członek Stowarzyszenia Klub Fantastyki Druga Era, zapalony kibic Formuły 1.