
Artykuł zawiera spoilery z filmu Predator: Prey
Kilka dni temu pojawiła się piąta (albo siódma – zależy jak liczyć) pełnometrażowa odsłona z serii o honorowym zabójcy-myśliwym z kosmosu. Predator, bo o nim mowa, tym razem zawitał do Ameryki Północnej czasów kolonialnych. Jak nowy film ma się do poprzednich części? Czy Predator: Prey jest godny polecenia? Cóż… I tak, i nie. Jak to mówią dzisiaj: „To skomplikowane”.
O czym ta historia?
Fabuła jest dość prosta. Przedstawiciel Yautja (bo tak poza filmami nazywa się tą rasę) ląduje na Ziemi w roku 1719 na tereny Indian z plemienia Komanczów. Powoli poznaje ziemską faunę w poszukiwaniu godnego siebie przeciwnika. W tym samym czasie Naru, młoda Indianka, stara się udowodnić sobie i innym, że polowania i myślistwo nie są jej obce i że reszta plemienia powinna pogodzić się z jej pasją. Starcie dwóch myśliwych staje się nieuniknione, bo Predator orientuje się, że ludzie są najgroźniejszymi istotami na planecie i wkracza na tereny zajęte przez Komanczów.

Nie będzie dużym zaskoczeniem, gdy powiem, że prostota fabuły to dla mnie ogromny plus. Zawsze uważałem, że nie można przesadzać w udziwnianiu historii, bo potem wychodzą z tego potworki. Pierwszy film o Predatorze był pod tym względem idealny. Na początek poznaliśmy pewną siebie i kipiącą testosteronem grupę, a następnie zobaczyliśmy ich starcie z czymś o wiele groźniejszym od nich samych. Konieczne było nauczenie się słabości wroga (i swoich), aby ostatecznie zmierzyć się w konfrontacji.
W Predator: Prey widać pod tym kątem powrót do korzeni i ten kierunek mocno popieram. Na szczęście brakuje tu autystycznego dzieciaka, który w kilka minut uczy się języka obcych. Nie ma tu dziwnych wątków pobocznych o rebelii wśród Yautja. Nie ma Predatora, który wspaniałomyślnie zostawia swoją technologię ludziom (nie wiadomo po co), albo biega po amerykańskim liceum w celu zatarcia śladów po nieudanym polowaniu. Zamiast tego otrzymuje prostą jak budowa cepa, ale przez to wciągającą, fabułę o dwóch postaciach, które muszą się wzajemnie poznać, by tylko jedno z nich przetrwało. Tylko tyle i aż tyle. Brawo!
Słowo o bohaterce
O ile pomysł na fabułę mogę chwalić, o tyle mam kilka zastrzeżeń do postaci. Na razie ludzkich, o Predatorze napiszę za chwilę. Nie da się uchronić przed porównaniami między Naru, główną bohaterką najnowszej odsłony, i Dutchem, czyli twardzielem z „jedynki” o twarzy Arnolda Schwarzeneggera. Obie postaci są twarde. Obie spotykają Predatora w dzikiej dżungli lub lesie i muszą zrozumieć czym jest to „coś”, co na nich poluje. Różnice tkwią w szczegółach i – niestety – lepiej w nich wygląda Dutch.

W „jedynce” Dutch był pewnym siebie zakapiorem i widzowi pokazano, skąd ta pewność wynika. Cała początkowa sekwencja odbicia zakładników z obozu to dla bohaterów bułka z masłem. Weszli do dżungli i zrobili tej całej partyzantce wybuchową lekcję, a potem się wycofali bez strat własnych. Między innymi dlatego tak bardzo byli zdziwieni tym, że w dżungli jest jednak coś, z czym muszą się liczyć. I to z tego powodu tak bardzo emocjonalnie na widza działały bęcki, jakie Predator władował Dutchowi.
Naru od pierwszych scen też jest pewną siebie i zadziorną postacią. Od samego początku jest absolutnie przekonana o swoich możliwościach, ale tu – w przeciwieństwie do Arnolda – nie pokazano nam zbyt wiele, by to udowodnić. Mamy scenę nieudanego polowania na jelenia i to, jak Naru wymyśla połączenie tomahawka ze sznurkiem. I to w zasadzie wszystko. Z powodów, o których tylko powiedziano i których nie widzimy na ekranie mamy wierzyć, że dziewczyna jest godna starcia z Predatorem. No nie… To tak nie działa. Tym bardziej, że możliwości fizyczne Dutcha i Naru też są skrajnie odmienne. Ten pierwszy gołymi rękoma uniósł ciężarówkę, ta druga to gibka i filigranowa nastolatka.
Indianie, ach Indianie
Problem z „doskonałością” głównej bohaterki polega na tym, że trudno uwiarygodnić jej walkę z Predatorem i pokazać, jak bardzo jest dobra „w te klocki”. W zasadzie jedyną możliwością, by pokazać jej genialność na tle plemienia pozostaje… ogłupić resztę ludzi. I to niestety się dzieje. Indianie to banda mięsa armatniego bez żadnych cech szczególnych. Poza tym, że nie ogarniają własnej kuwety (np. nie potrafią odczytywać śladów na polowaniu i je ignorują), to popełniają jeden z największych grzechów w obecnej kinematografii: nie ufają głównej bohaterce, za co ponoszą karę i giną. Mówiąc inaczej: długość przetrwania na ekranie jest wprost proporcjonalna do ilości zaufania do Naru. Im ktoś mniej jej ufa, tym szybciej ginie.
W tym wszystkim, jako jedyny, wyróżnia się starszy brat protagonistki, Tabbe. Jako jedyny wzbudzał we mnie pozytywne emocje i okazywał jakieś oznaki charakteru. Zastanawiał się i wyciągał wnioski. Pokazano, dlaczego wyróżnia się fizycznie i jak dobrym jest wojownikiem. Wreszcie na koniec: rozmawiał z siostrą jak z równą sobie i – jak można było przewidzieć – zginął bohatersko w jej obronie jako ostatni.

O grupie Europejczyków chyba nie warto pisać nic poza tym, że są i giną. Niestety zgodnie z aktualnym trendem zostali przedstawieni jako z gruntu nieprzyjemni, brudni i odpychający na tle czystych i dumnych Indian. Trochę szkoda. Można było jakoś ich urozmaicić.
Predator we własnej osobie
Przedstawiciel Yautja przez większość czasu ekranowego robi solidne wrażenie. Widać, że to młokos, albo że niewiele wie o Ziemi. Aktywnie szuka godnego siebie przeciwnika. Zabija grzechotnika, potem wilka, a na końcu niedźwiedzia. Z drugiej strony pojawia się w tym momencie pytanie, na które nie ma w filmie odpowiedzi, czyli co Predator wie o Ziemi? Skoro szuka coraz groźniejszego zagrożenia i nie idzie od razu do ludzi, to czy tylko on nie zna Homo Sapiens, czy też wszyscy Yautja do tej pory nas ignorowali? W takim razie dlaczego w pierwszej scenie Naru wspomina o legendach o potworze, który kiedyś nawiedził ich tereny?

Mam niejasne wrażenie, że przy okazji zmieniono troszkę fizjonomię Predatora w stosunku do poprzednich części. Nie jest to jakiś błąd, czy zastrzeżenia, ale raczej zwykła obserwacja. Dalej jest ponad dwu-metrowym, napakowanym mięśniami gościem z dredami i dziwnym uzębieniem, ale jakby zmieniły mu się proporcje twarzy. Ot! Zdziwiło mnie to w pewnym momencie, ale nie przeszkadzało.
Predator sprawa jednak kłopot w końcówce. Dopóki walczy z ziemską fauną, Francuzami, albo ekipą Komanczów, to jest niesamowicie skutecznym zabójcą. Cała scena, gdy Francuzi zastawiają na niego pułapkę, a ten robi z nimi co chce, to uczta dla oczu. Predator pozbywa się ludzi szybko i piekielnie skutecznie oraz, co tu dużo mówić, widowiskowo. Mniam! 😉 Gorzej w finałowej walce z Naru, bo w pewnym momencie staje w bezruchu, by jego własna broń mogła na wylot przebić mu czaszkę. Oj, nieładnie, panowie scenarzyści…

Mam też problemy ze zrozumieniem na czym polega honor Predatora, o którym czasami tu mowa. W „jedynce” świadomie pokazał się Arnoldowi, bo chyba uznał go za godnego przeciwnika. Tutaj, gdy tylko sprawy przybrały dla niego zły obrót, to od razu się ukrył i uciekł. Coś mi nie gra, ale z drugiej strony honor obcej nomen omen rasy może przecież różnić się od naszego.
Technikalia
Realizacja to mocna zaleta tej produkcji. Plenery są świetne i interesujące, a ujęcia po prostu ładne. Nie mam tu na myśli jedynie szerokich planów, choć muszę przyznać, że amerykańska preria robi wrażenie. Zdecydowanie zachwyciły mnie niektóre ujęcia „artystyczne”, pokazujące np. z daleka, w ciemności, na drzewie walkę Naru z pumą (z niewiadomych powodów nazywaną przez bohaterów lwem).
Podobnie muszę pochwalić nastrojową muzykę i udźwiękowienie. Smyczki się nie narzucają, a podkreślają dzikość indiańskich realiów. Może się mylę, ale mnie skojarzyły się z genialną ścieżką dźwiękową do Ostatniego Mohikanina. Tutaj nie jest aż tak wspaniale (bo nie da się zrobić muzyki do filmu o Indianach lepiej), ale i tak jest świetnie. Z mojej strony za ten aspekt produkcji muszę dać plusa.
Troszkę kuleje CGI, szczególnie w przypadku zwierząt. Ja rozumiem – jesteśmy cywilizowani i nie zabijamy prawdziwych zwierząt na ekranie dla radochy widzów. Tylko że w takim przypadku trzeba bardziej uwiarygodnić kukły lub wirtualne stwory. Trudno mi określić, czy kłopot był z dopasowaniem oświetlenia, czy też bardziej z biologią i fizjologią, ale było widać, że misio nie jest prawdziwy, a zdecydowanie wirtualny. Inne filmy radzą z tym sobie lepiej.
Predator: Prey – jak go podsumować?
Predator: Prey to ciężki film do jednoznacznej oceny. Z jednej strony, jest bardzo solidnie zrealizowany i potrafi zachwycić wizualnie. Z drugiej jednak strony, cierpi na grzechy współczesnej kinematografii, czyli brak solidnych bohaterów i poprawność polityczną. Do tego dochodzi przewidywalność, ale nie oszukujmy się – trudno wymyślić coś nowego w piątym (siódmym) filmie z serii. Zbyt wiele wiemy o Predatorach, by można było zaskoczyć czymś nowym widza.
To dlatego uważam, że prostota fabuły i powrót do korzeni tak dobrze tu działają. Szkoda trochę zatem, że producenci nie zdecydowali się na jakąś lepszą promocję, czy może nawet seanse kinowe. Film dostępny jest jedynie na platformach streamingowych, w Polsce mogą go zobaczyć abonenci Disney+.
Czy fani serii znajdą tu coś dla siebie? Trochę na pewno. Dla uważnych pojawia się kilka odniesień do poprzednich filmów i mrugnięć oczkiem, jak na przykład w ostatniej scenie, gdy Naru trzyma w rękach ten sam pistolet, co Danny Glover w Predatorze 2. Yautja ma na sobie maskę z czaszki czegoś, co widzieliśmy w Predators. Oczywiście w pewnym momencie pada zdanie:
Jeśli krwawi, to można to zabić.
Na szczęście większość tych odniesień nie jest wymuszona i są w miarę bezboleśnie wkomponowane w fabułę.
Predator: Prey ma swoje wady, ale zdecydowanie wybija się ponad ostatnie spotkania z Yautja na srebrnym ekranie, które były wręcz tragiczne. Oczywiście nie dorównuje jakości „jedynce” (to chyba niemożliwe), ale jako-tako daje radę i nie uważam seansu za stratę czasu.