Stranger Things, sezon 4, recenzja

Długo bracia Duffer kazali nam czekać na czwarty sezon Stranger Things. Poprzedni miał swoją premierę w lipcu 2019 roku, jeszcze w czasach globalnej beztroski. Niestety pandemia spowodowała, że na ciąg dalszy jednego z najpopularniejszych seriali w historii musieliśmy wyczekiwać 3 lata. Mam wrażenie, że w międzyczasie hype nieco wygasł, a obawy, czy jakościowo twórcy dowiozą, były coraz większe. Od razu mogę zdradzić, że nie było czego się obawiać, bo być może czwarty sezon Stranger Things jest najlepszym ze wszystkich. Jednak po kolei…

Początek wiosennej przerwy.

Minęło 185 dni od wydarzeń kończących trzeci sezon. Byersowie i Elle wyprowadzili się do Kalifornii, do spokojnego miasteczka Lenora. Joyce pracuje z domu jako telemarketer, co jest nomen omen fajnym mrugnięciem oka do naszych czasów, gdzie siłą rzeczy home office mocno się rozwinął. Jedenastka i Will chodzą do szkoły, gdzie tym razem to Elle jest ofiarą znęcania się. Jonathan natomiast odkrył co to marihuana i wraz ze swoim kumplem Argyle’em skupiają się na jej częstej degustacji.

W Hawkins też wiele się pozmieniało. Lucas dostał się do drużyny koszykarskiej. Grzeje wprawdzie ławę, ale bardzo zależy mu, aby dostać się do ligi „popularnych” dzieciaków. Wraz z Mike’iem i Dustinem należą też do Hellfire Club, czyli paczki uczniów, którzy po godzinach ostro łupią w Dungeons&Dragons. Nie trudno się domyślić, że prędzej czy później Lucas będzie musiał wybrać między jednym z tych dwóch światów. Steve i Robin nadal pracują w wypożyczalni VHS, a Nancy jest naczelną szkolnej gazetki. Największą przemianę przeszła Max. Po tragicznej śmierci brata, kompletnie się załamała i obwinia się o to, co się stało. Zerwała z Lucasem, zamknęła się całkowicie w sobie, wykazuje oznaki depresji.

Jest też i trzeci wątek, czyli los Hoppera. Podczas wybuchu radzieckiej maszyny w podziemiach centrum handlowego w Hawking, nasz dzielny szeryf przeteleportował się w niewyjaśniony sposób do mateczki Rosji. Niestety podejrzliwi komuniści wrzucili go do najgorszego więzienia w cały ZSRR na Kamczatce. Na tym jednak nie koniec, bo są jeszcze dwa wątki retrospekcyjne w tym sezonie. Jeden z nich to niejako początki Jedenastki w laboratorium w Hawkins. Drugim jest opowieść o losie rodziny Creelów, który osadzony jest w latach 50tych.

Stranger Things sezon 4 - Dustin i Mike na meczu koszykówki
image credits: Netflix + https://strangerthings.fandom.com/

Akcja się zagęszcza

Jak widać już na samym początku mamy sporą i niespotykaną do tej pory w serialu liczbę wątków. Na początku jest bardzo spokojnie i mamy czas na umoszczenie się w nowych dla widza realiach. Jednak wszystko jest zrobione z doskonałym smakiem i podobnie, jak to miało miejsce w trzecim sezonie, doskonale wprowadza w atmosferę tamtych lat. Skrupulatność i szczegółowe przedstawienie lat 80tych, tym razem 1986 roku, stało się w zasadzie znakiem rozpoznawczym Stranger Things i czymś, za co między innymi tak bardzo cenię sobie ten serial.

Będąc już dobrze osadzonym w historii, jesteśmy przygotowani na główny wątek, a raczej wątki czwartego sezonu. Po pierwsze w Hawkins dochodzi do niewyjaśnionej i makabrycznej śmierci głównej cheerleaderki z liceum. Jak można się domyślić, będzie to miało związek z Upside Down. Tym razem winowajca dostał miano Vecny, na cześć potężnego mrocznego czarnoksiężnika z kampanii D&D, w którą grali Mike, Dustin i Lucas w Hellfire Club. Natomiast główne podejrzenia społeczności Hawkins spadają na Eddiego Munsona, szefa RPG-owego klubu i mistrza gry we wspomnianej kampanii.

Po drugiej stronie świata, i to dosłownie, jest Hopper. Nie trzeba za dużo rozmyślać, żeby wpaść, że jego ucieczka tudzież uwolnienie z radzieckiej niewoli będzie drugim głównym wątkiem sezonu. Tutaj rękawice podejmą Joyce i mój ulubieniec z poprzednich serii: Murray, znak wywoławczy: Łysy Orzeł. 🙂 Pomagał im będzie Dmitri „Enzo” Antonov, strażnik w więzieniu, który liczy na sporą zapłatę w dewizach za swoje usługi.

Jak widzicie jest tego sporo i trudno jest uniknąć chociażby minimalnych spoilerów. Myślę jednak, że tak szczątkowy zarys tego co dzieję się w sezonie, nie popsuje wam odbioru serialu. A umówmy się, obejrzeć musicie go na pewno!

image credits: Netflix + https://strangerthings.fandom.com/

Postacie

Dobrze napisane i zagrane postacie, to już w zasadzie standard Stranger Things i w przypadku czwartego sezonu nie ma wyjątku. Dla mnie, największe wrażenie z głównych bohaterów zrobiła wspomniana już Max. Jej przemiana po traumie, jaką przeżyła jest doskonale odczuwalna. Sadie Sink świetnie oddała wewnętrzną walkę nastolatki. Co więcej, jest ona też w centrum wydarzeń tego sezonu i też bardzo dobrze udźwignęła tę rolę. Druga postać, która zasługuje w szczególności na uwagę to Hopper i jego walka z radzieckim systemem penitencjarnym. Tutaj przemiana była równie mocna, a w tym przypadku nie tylko duchowa, ale też fizyczna – David Harbour schudł do tej roli 20 kilogramów. Oprócz tego dramatyczny rollercoster emocjonalny był wręcz empatycznie przeze mnie odczuwalny. Każda euforia, zawód, obawy o bliskich, tęsknota były doskonale czytelne.

Oczywiście cała reszta głównych bohaterów dawała radę, a postacie były świetnie rozpisane. Były emocjonalne rozmowy braci Byersów, czy rozterki Elle na temat własnej tożsamości. Jak w poprzednim sezonie niezastąpioną była też relacja Robin i Steve’a, w którą zresztą świetnie wplątano Nancy. Dustin to mój ulubieniec, nadal jest sobą i nawet w samym scenariuszu padły słowa „Nigdy się nie zmieniaj Dustinie Handersonie” – i taka prawda. Jest to stały, silny punkt ekipy. No i jest jeszcze wspaniała Erica Złotousta. 😀 Co tu dużo mówić, znamy już te postacie dobrze, ciągle dają się lubić i świetnie rozwijają się dzięki dobrze napisanemu scenariuszowi.

image credits: Netflix + https://strangerthings.fandom.com/

Drugi Plan rządzi!

Stranger Things to też wspaniałe postacie drugoplanowe, jak Bob Newby grany przez Seana Astina, Billy Hargrove, czy wspomniana już Erica Sinclair. Dodają one naprawdę sporo urozmaicenia, często są comic reliefem, ale też po prostu doskonale dopełniają historię. Jak można się było spodziewać w czwartym sezonie też ich nie brakuje i nadal wypełniają bardzo dobrze swoje zadanie. Osobiście chciałbym zwrócić uwagę na czterech z nich, choć w tak wielowątkowym sezonie jest ich o wiele, wiele więcej.

Eddie Munson

Szef Hellfire Club to niewątpliwie największe odkrycie i rewelacja czwartego sezonu. Buntownik, uważany za satanistę, outsider, który okazał się bohaterem całego Hawking mimo wszelkich przeciwności losu. Świetny mistrz gry, który wręcz żył Dungeons&Dragons. Do tego świetnie oglądało się Eddiego w tandemie z innymi postaciami. Rewelacyjnie wypadał między innymi duet z Dustinem. A finał z udziałem jego gry na gitarze to po prostu epickość do kwadratu. To dzięki niemu „Master of Puppets” Metalliki przeżywa drugą młodość. No i brawa dla samego Josepha Quinna, który doskonale udźwignął tę rolę.

Murray

Pokochałem „Łysego Orła” od pierwszego wejrzenia jeszcze w drugim sezonie. Tutaj natomiast rozwija skrzydła i jest po prostu genialny. Znów jego trening karate nie poszedł na marne, a komuniści najlepiej się o tym przekonali. Był doskonałym towarzyszem dla Joyce w misji wyswobodzenia Hoppera. Jak zawsze świetne dialogi i nietuzinkowa osobowość to gwarancja braku nudy na ekranie. Osobiście nie obraziłbym się, gdyby powstał spinoff Stranger Things opowiadający o perypetiach Murraya. Netflixie i bracia Duffer, pozwalam wam podkraść ten pomysł. 😉

Argyle

Długowłosy kumpel Jonathana to prawdziwe zjawisko. Koleś wypalił w życiu tyle trawki, że w głowie zamiast mózgu rośnie mu krzaczek konopi indyjskich. Ale jest lojalnym przyjacielem i comic reliefem dla frontu kalifornijskiego. No i jeździ klimatyczną furgonetką z napisem „Surf Pizza”, a taki transport jest na wagę złota. Poczciwina może nie grzeszy intelektem, ale potrafi być pomocny, a jego wtyki w sieci pizzerii są wręcz kluczowe.

Dmitri „Enzo” Antonov

Bez pomocy tego skorumpowanego strażnika więziennego, Hopper nie miałby żadnej nadziei na ucieczkę. Wciela się w niego znany z Gry o Tron, charakterystyczny Tom Wlaschiha. Jego relacja z „Amerykańcem” ewoluuje z biegiem historii i ze zwykłej relacji klient-usługodawca rodzi się przyjaźń. Niby banalne, niby nic oryginalnego, ale tutaj to po prostu przyżarło. Dodatkowo daje też nadzieję, że nie wszyscy sowieci byli źli, co wybrzmiewa szczególnie mocno w dzisiejszych czasach.

image credits: Netflix + https://strangerthings.fandom.com/

Finałowe odcinki

Kończąc temat fabuły nie można nie wspomnieć na temat epickiego finału sezonu. Dwa ostatnie odcinki, które pojawiły się na Netflixie ponad miesiąc po premierze czwartego sezonu łącznie trwają niemal 4 godziny. Jakbyśmy oglądali dwa filmy solidnej długości, a nie finałowe epizody serialu. Na dodatek bracia Duffer ostro poszli po bandzie. Wątki się bardzo fajnie zazębiają, jest bardzo dużo emocjonalnych scen i jest też całkiem solidny twist. Może trochę przewidywalny, ale mocny i sensowny. Co więcej, nareszcie wszystkie wątki, a ustaliliśmy już, że jest ich sporo, pięknie ze sobą współgrają i się synchronizują. Naprawdę z przyjemnością przesiedziałem przed ekranem te 4 godziny i nawet nie wiedziałem, kiedy to zleciało. Na dodatek dzięki takiej długości odcinków każda postać dostała odpowiednią długość czasu ekranowego i historia nie była opowiedziana po łebkach. Coś rewelacyjnego.

Technikalia

Od strony technicznej jak zawsze majstersztyk. Efekty specjalne robią wrażenie, sceny z Vecną to pokaz kunsztu charakteryzatorów. Natomiast Upside Down to jak zawsze świetny popis komputerowych FX, co ostatecznie doskonale podkreśla scena finałowa. Myślę, że niejeden film kinowy pozazdrościłby takich efektów specjalnych. Ale nie tylko pod tym względem technicznie czwarty sezon Stranger Things to perełka. Genialnie, na przykład, twórcy bawili się formą, co widzieliśmy już w poprzednich sezonach, jednak mam wrażenie, że tym razem ekipa wzbiła się na kompletnie nowe wyżyny w tej kwestii.

Mamy tutaj chociażby jeden odcinek, w którym postanowili wejść w konwencję filmów sportowych i nie dość że jest doskonały „montage” charakterystyczny dla tego gatunku, to ujęcia są rewelacyjne i na dodatek cały odcinek dotyczy jednocześnie finałowego meczu koszykówki i finałowej przygody w kampanii D&D. Tak! Dobrze czytacie, mieliśmy przebitki z dramatycznego rzutu piłka do kosza z epickim rzutem kośćmi. :-D. Chylę czoła, pomysł genialny i doskonale zrealizowany. Innym razem twórcy zrobili sobie wycieczkę do gatunku klasycznych akcyjniaków z lat 80 i jesteśmy świadkami dynamicznej sceny strzelaniny ze znów rewelacyjnymi ruchami kamery.

No i jest jeszcze kwestia muzyki wykorzystanej w serialu, która w zasadzie stała się fenomenem. Najpierw Kate Bush, a później Metallica nagle wrócili na szczyty list przebojów z utworami sprzed niemal 40 lat. Dzięki serialowi młodsze pokolenia odkryły „Running up that hill” i „Master of Puppets”. Jednak najbardziej fascynujące w tym wszystkim jest to, że taki ogromny wpływ na kulturę ma Stranger Things. Osobiście nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek podobne zjawisko miało miejsce. A na to wszystko przychodzi jeszcze świetna jak zawsze ścieżka dźwiękowa, której synthwave’owy sznyt doskonale pasuje do serialu.

image credits: Netflix + https://strangerthings.fandom.com/

Ciekawostki i nawiązania

Dbałość o realia czasu przedstawionego to kolejny znak rozpoznawczy flagowej produkcji braci Duffer i jak już wspomniałem nie jest inaczej w sezonie czwartym. Jednak jak zawsze jest to też źródło sporej liczby ciekawostek i nawiązań. Tym razem, ze względu na nieco bardziej horrorowy charakter serii, mamy do czynienia z dużą ilością odniesień do filmowej klasyki tego gatunku. Na przykład w pewnym momencie pojawia się maska Michaela Myersa z serii Helloween. Dom Creelów, bardzo ważny dla głównej fabuły sezonu, wzorowany był na domie Normana Batesa z Psychozy. W jednym z odcinków mamy też do czynienia ze sceną wyrwaną jeden do jednego z Milczenia Owiec, w której na dodatek gra Robert Eglund, czyli niezapomniany, kultowy Freddie Kruger z Koszmaru z Ulicy Wiązów.

Nie zabrakło też nawiązań do realiów lat 80tych. Na przykład internet jest jeszcze kompletną nowinką, którą interesują się jedynie komputerowe nerdy. A jak globalna sieć tamtych lat, to oczywiście stary dobry klasyczny modem telefoniczny i jego charakterystyczne trzaski i pikania podczas korzystania. Natomiast dla przeciętnego nastoletniego geeka tamtych lat świętym Graalem jest 16-bitowa konsola do gier. Plotki o tym, że nad tym cudem współczesnej techniki pracuje Nintendo również wpleciono w fabułę serialu. Oczywiście easter eggów i odniesień jest o wiele więcej. Wypisywanie ich w zasadzie nadawałoby się na kompletnie oddzielny artykuł, a pewnie i tak ja osobiście wychwyciłem ich jedynie nieznaczną część – zapewne jedynie rodowity Amerykanin z odpowiednim rokiem urodzenia dostrzeże je wszystkie. Ja jednak wspomnę o jeszcze jednej ciekawostce, która wybuchła mi mózg. W ostatnim odcinku pojawia się na ekranie miecz Conana Barbarzyńcy! Nie, nie jego kopia, tylko oryginalny miecz z planu filmu. Bomba!

image credits: Netflix + https://strangerthings.fandom.com/

Inne zalety o których warto wspomnieć

Wiem, że już sporo nakadziłem temu sezonowi Stranger Things, ale niestety nadal to mało. :-). Jest kilka innych rzeczy, za które muszę pochwalić tę produkcję. Po pierwsze decyzja o długości odcinków to strzał w dziesiątkę. Kiedy dowiedziałem się, że epizody będą w tym sezonie dłuższe, pomyślałem, że to dziwny zabieg, dlaczego po prostu nie zrobić większej liczby odcinków? Jednak po obejrzeniu całej serii rozumiem zamiar twórców i popieram go w pełni. I tak od ekranu człowiek nie może się oderwać i łupie odcinek za odcinkiem, podział jest tutaj całkiem sensowny, a nie sztucznie podyktowany odgórnymi wytycznymi dotyczącymi długości odcinków. Po drugie liczba wątków. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest ich zdecydowanie za dużo i nie da się tego ogarnąć. Tymczasem większość z nich zazębia się tutaj doskonale, mają sens i dobrze się przenikają. I mam tutaj na myśli również wątki retrospekcyjne – naprawdę świetnie wplatają się w fabułę i rozbudowują uniwersum.

Muszę też pochwalić mniejsze smaczki, które powodują, że sezon czwarty jest po prostu jeszcze lepiej doprawionym daniem. Rewelacyjnie twórcom wyszło to, że wraz z dorastaniem bohaterów, sama też historia staje się bardziej poważna. Ba! Nawet zwykła gra w D&D jest na wyższym, dojrzalszym poziomie. A jak już przy RPG jesteśmy, to nawiązanie do tego, że gry fabularne są źródłem satanizmu, zła i morderczych zapędów, to doskonałe mrugnięcie okiem do naszych czasów, ale też odniesienie do podobnych wydarzeń z lat 80tych. Obecnie to gry komputerowe często są obarczane winą za źródło inspiracji do strzelanin, przemocy i tak dalej. Doceniam, że scenarzyści próbują nieco pokazać niedorzeczność takiego spłycania sprawy. Co ciekawe, szatańskie powiązania z Dungeons&Dragons ma źródło u prawdziwych wydarzeń. W 1984 faktycznie był człowiek, który siał panikę, że erpeżki, a w szczególności D&D, to narzędzie do rekrutowania nowych wyznawców mrocznego kultu.

image credits: Netflix + https://strangerthings.fandom.com/

Wady

Wyobraźcie sobie, że tak, ten serial ma też wady. Mimo, że wcześniej wspominałem, że większość licznych wątków jest bardzo dobrze poprowadzona, potrzebna i świetnie się zazębia, to niestety są dwa, które są tutaj nadal wpleciono moim zdaniem na siłę. Pierwszy z nich to wątek drużyny koszykarskiej. W zasadzie do niczego on nie prowadzi, jest pełen stereotypów i głupich, niewyjaśnionych do końca zachowań i ma kompletnie nieznaczący finał. Lucas jest i tak niewiarygodny w tym, że chce być popularny, co wymyślono jedynie jako pretekst, aby przez pewien czas przebywał z drużyną koszykarską i można było pokazać ich durne zachowania.

Drugi problem, jaki mam z fabułą, to powrót Papy. Rozumiem, że miał to być katharsis dla Eleven, ale czuć, że jest on bardzo na siłę, a jego finał w przedostatnim odcinku po prostu mi zgrzyta pod wieloma względami. Moim zdaniem trzeba było doktora Brennera pozostawić już w spokoju w czasach teraźniejszych i całe to oczyszczenie Elle ogarnąć poprzez retrospekcje. Ostatni zarzut mam do drugoplanowej postaci, która zwyczajnie twórcom nie wyszła. Mówię tutaj o niejakim Yuriju, rosyjskim przemytniku, o którym powiedzieć, że nie ma kręgosłupa moralnego, to jak nic nie powiedzieć. Tak bardzo przerysowano tę postać, że kompletnie nie pasuje ona do konwencji serialu. Bardzo, ale to bardzo tutaj przesadzili. Nie mogłem go wręcz oglądać na ekranie, tak bardzo mi nie pasował i psuł całą konwencję serialu.

Podsumowanie

Na kolejny sezon Stranger Things bracia Duffer długo kazali nam czekać. Jednak nie oszukujmy się, wynagrodzili nam to z nawiązką. Jest epicko, emocjonalnie, jest też bardzo dużo wątków. Długo się zastanawiałem, czy to czasem nie jest najlepsza odsłona serialu. I wiecie co? Pewnie dla wielu faktycznie tak będzie. Ja jednak będę tutaj konserwatystą i powiem, że pierwszy sezon jednak pozostanie na najwyższym stopniu podium. Ale muszę przyznać, detronizacja była naprawdę blisko. Doskonała realizacja, świetne wyprowadzenie historii do finałowego sezonu, bardzo dobry scenariusz i te postacie! Mam wrażenie, że długi czas oczekiwania wyszedł Stranger Things tylko na dobre. Moim skromnym zdaniem jest to pozycja, którą każdy powinien obejrzeć. Koniec kropka.

Stranger Things, sezon 4, recenzja
Tagi:        
Avatar photo

Łukasz "Wookie" Ludwiczak

Uzależniony od planszówek i science-fiction wszelakiego. Często godzący oba nałogi na raz. Moja wielka piątka to Star Trek, Firefly, Expanse, Battlestar Galactica i Diuna. Na planszy interesują mnie cięższe klimaty a moim numerem jeden jest Eclipse. Członek Stowarzyszenia Klub Fantastyki Druga Era, zapalony kibic Formuły 1.