
Recenzja może zawierać spoilery serialu Sandman
Do serialu Sandman podszedłem raczej z niewielkimi oczekiwaniami. Z komiksem nie miałem okazji obcować, więc nie byłem z nim emocjonalnie związany. Natomiast wszelkie zwiastuny do nowej produkcji Netflixa, delikatnie rzecz ujmując, nie przekonywały mnie ani trochę. Obawiałem się, że wynudzę się na nim strasznie, ale coś mnie podkusiło, aby sprawdzić jeden odcinek w weekend tuż po premierze. No i co tu dużo mówić, tej nocy, a raczej tego ranka, poszedłem spać grubo po trzeciej i to tylko z czystej przyzwoitości. Wciągnęło mnie totalnie i powiem szczerze, że nie pamiętam, kiedy serial tak mnie zauroczył.

Złe dobrego początki
Choć muszę przyznać, że zaczęło się nieciekawie. Pierwsze ujęcia z CGI lekko mnie zdziwiły niską jakością, a najgorsza była bardzo dziwna ekspozycja tytułowego Sandmana i bibliotekarki z królestwa Snów, Lucienne. Dwie osoby, które doskonale wiedzą, jak działa moc Morfeusza, rozmawiają ze sobą na temat jego ograniczeń w świecie realnym, do którego się właśnie wybiera. Wskazywało to na niską jakość scenariusza i w zasadzie oznaczało, że nic dobrego z tego serialu nie będzie. Na szczęście był to ostatni tak poważny błąd, potem już poszło z górki.
Hipnotyzujący niemalże klimat wylał się z ekranu po kilku minutach oglądania i totalnie mnie kupił. Najpierw tajemnica i historia ocierająca się o magię, horror i okultyzm, później cała feeria dosłownie wszystkiego. Niezwykłość świata wciąga, historię są często pokrzepiające, a tematyka bardzo uniwersalna i ważna. Świetnie napisane postacie i dialogi, nic tutaj nie jest wymuszone, a prawie wszystko fascynuje. Poznajemy w tym wszystkim coraz lepiej Sen (Dream), czyli naszego protagonistę, który jest crème de la crème całego serialu.

Sandman we własnej osobie
Mimo że w pierwszym odcinku Sandman praktycznie się nie odzywa (a jak już, to w roli narratora ), to bardzo szybko Tom Sturrige wykreował bardzo charyzmatyczną postać. Z resztą z każdym odcinkiem Morfeusz jest coraz bardziej intrygujący. Świetnie oddany jest autorytet i ogrom kompetencji jaką dysponuje Władca Snu. Jednak równie dobrze wyczuwalna jest chociażby samotność Dreama, a uwagę zwraca też brak okazywania emocji. To wszystko okraszone jest hipnotyzującym, radiowym głosem Toma. Nie wiem, czy dobrze odwzorowana została ta postać w kontekście komiksu, ale na ekranie prezentuje się świetnie.
Poza tym cała historia Morfeusza jest fascynująca. Najpierw na 100 lat zostaje schwytany przez niejakiego Rodericka Burgesa. W tym czasie Królestwo Snu podupada, kreacje stworzone przez władcę tej domeny pouciekały, a ludzie w prawdziwym świecie zaczynają zapadać na „sleepy sickess” – chorobę, która powoduje, że nie można się obudzić ze snu lub w ogóle zasnąć. Tak naprawdę Sandmana poznajemy więc dopiero, gdy uwalnia się z niewoli i zaczyna odbudowywać swoją domenę. Jest to bardzo ciekawa podróż nie tylko poprzez „fizyczną” naprawę Królestwa Snu, ale też przemianę samego Władcy Snu. On również musi się dostosować do zmian, jakie zaszły podczas jego nieobecności. Krótko mówiąc: musi ogarnąć tę kuwetę.

Fabularnie to marzenie
No właśnie, fabuła. Pod tym względem też serial po prostu błyszczy. W zasadzie nic w tym dziwnego, skoro Neil Gaiman, czyli autor komiksu, jest też autorem scenariusza, a producentem wykonawczym jest David S. Goyer. Serial po prostu wciąga, a postacie nie są drewniane. Do tego wątki tak dobrze się ze sobą splatają, że aż budziło to moje niedowierzanie, że tak dobrze można to zrobić. Co mam na myśli? Chociażby wydarzenia z czasów uwięzienia mają bezpośredni związek ze wszystkim, o czym mowa w pierwszym sezonie serialu. Nawet z pozoru nic nie znacząca dziewczynka, zapadająca na „sleepy sickness” w pierwszym odcinku, okazuje się być kluczowa w końcowych epizodach. Miło się to ogląda i konsumuje tak dobrze skrojoną treść.
Maestria wątków pobocznych
Dobrze poprowadzony wątek główny to jedno, ale ile tutaj jest innych fantastycznych ciekawostek fabularnych. Na pierwszy front muszą pójść dwa doskonałe odcinki. Pierwszy to „24/7„, który cały dzieje się w klasycznej amerykańskiej jadłodajni. Niby mocno oderwany od głównego wątku, bardzo odizolowany od reszty, ale jak go się dobrze oglądało. Napięcie rośnie tam z minuty na minutę, a końcówka jest rodem z dobrego filmu gore i z doskonałą puentą Morfeusza, który pojawia się w zakończeniu, tylko by ją wygłosić. Świetny pomysł na studium nad kłamstwem i tym, czy faktycznie dobrze byłoby, gdyby w ogóle nie istniało.
Drugi odcinek, który mnie totalnie oczarował to „The Sound of Her Wings„, w którym po pierwsze poznajemy siostrę Morfeusza, czyli śmierć (Death – całe rodzeństwo jest z resztą na D, bo jest jeszcze Desire i Dispair) i jakież to jest zaskoczenie. Postać ta przedstawiona jest jako młoda rezolutna kobieta z ogromnym sercem i troską w stosunku do ludzi. Kolejne dobre spojrzenie na ważny aspekt ludzkiej natury, czyli radzenia sobie, nomen omen, właśnie ze śmiercią. A jakby tego było mało, w tym odcinku mamy jeszcze drugi wątek, czyli nieśmiertelnego człowieka Hoba Gadlinga. Za niemożność jego śmierci odpowiedzialni są z resztą Dream i Death, którzy postanowili przeprowadzić eksperyment, czy faktycznie człowiek jest w stanie żyć wiecznie i nie mieć dosyć swojego życia.

Morfeusz postanowił się spotykać z Hobem co 100 lat, żeby wysłuchać jego historii i tego, czy już ma dosyć wiecznego życia. Patrzenie na postępy ludzkości przez ten pryzmat jest ciekawym doświadczeniem, ale to i tak nie jest najważniejsze w tym wątku. Ważniejsze są dwa inne aspekty. Po pierwsze natura ludzka, która pragnie po prostu żyć, wręcz trzymać się życia za wszelką cenę, niezależnie od tego, w jak złej sytuacji się człowiek znalazł. Niby oczywiste, ale rewelacyjnie jest to tutaj podane. Po drugie i chyba najlepsze: obserwowanie narodzin męskiej, szorstkiej przyjaźni między Gadlingiem i Sandmanem, a także jak ważna jest taka relacja dla obu.
Piekielnie dobry wątek
Rewelacyjnym motywem było też piekło, do którego na pewnym etapie historii musi się udać Morfeusz. Klimat tego miejsca ścina z nóg. Scenografia napawająca niepokojem zgodnie z założeniem, a równocześnie monumentalna i budząca podziw. Krótko mówiąc piekielnie dobra miejscówka. 🙂 Nie wiem co sądzić natomiast o Lucyferze, w którego wcieliła się Gwendoline Christie. Nie znam pierwowzoru i być może taki właśnie był on w komiksach, ale brakowało mi tutaj autorytetu i poczucia potęgi Władcy Piekieł. Natomiast najbardziej dla mnie niesamowity był pojedynek Sandmana z Lucyferem. Polegał on na wymyślaniu coraz to bardziej wyszukanych śmierci przeciwnikowi. Wyglądało to równie dziwnie, jak brzmi, ale było coś hipnotycznego w tej scenie. A teraz jest źródłem licznych memów. 😉
Płatki śniadaniowe
W końcowych odcinkach sezonu rozbroił mnie natomiast Cereal Convention, czyli konwent seryjnych morderców niczym ComicCon albo nasz rodzimy Pyrkon, tyle że gwiazdami zaproszonymi są najsłynniejsi zabójcy, jak chociażby Koryntczyk, jeden z czarnych charakterów Sandmana. O nim za chwilę, natomiast sama impreza jest tak abstrakcyjna, że aż piękna. Psychopatyczni mordercy wymieniają się doświadczeniami, opowiadają sobie anegdotki i prowadzą prelekcję o skutecznych technikach swojej profesji. Uwielbiam takie pełne absurdu sceny. No i na koniec na to wszystko przychodzi jeszcze sam Morfeusz, który rewelacyjnie karze konwentowiczów.

Postacie
Jak już zapewne zauważyliście, bardzo ważne dla mnie w opowiadanej historii są dobrze napisane postacie. Sandman na tym polu także nie zawodzi. O rewelacyjnym Morfeuszy, który po prostu robi ten serial już wspominałem. Jednak nie można zapominać o reszcie ciekawych bohaterów. Główny antagonista, czyli Koryntczyk, uciekinier z Królestwa Snów, również jest doskonały. Charyzmatyczny i złowrogi. Kradnie w zasadzie każdą scenę, w której się pojawia za sprawą rewelacyjnego Boyda Holbrooka, który wciela się w ten koszmar na gigancie. Demoniczny, przebiegły, ale też wiarygodny w tym, co robi. Jedyny zarzut, jaki mogę mieć w tym kontekście, to finał konfrontacji z Sandmanem, który mnie zawiódł. Można powiedzieć, że był tu lekki syndrom Littlefingera z Gry o Tron. 😉
Pozostawiając już temat Koryntczyka nie mogę nie wspomnieć o kontrowersyjnej Johannie Constantine. Tak, nazwisko nie jest przypadkowe. W komiksie był to John Constantine, ale ze względu na odcięcie się od uniwersum DC twórcy postanowili podmienić znanego detektywa na kobiecą alternatywę (podobnie pozbyto się chociażby Azylu Arkham). Z jednej strony szkoda, bo lubię tę postać. Jednak z drugiej Johanna to też naprawdę barwna bohaterka z charakterem i tłem historycznym prawdopodobnie mocno podkradzionym pierwowzorowi. Wyszło świetnie i nie obraził bym się, gdyby był spin-off z Johanną w roli głównej. Szkocki (chyba) akcent zawsze na plusie. Do tego zadziorność, cynizm i czarny humor zaczerpnięty od oryginalnego Constantine’a to świetna mieszanka.

Odrobinę jeszcze wspomnę o Kainie i Ablu. Tak. Tych właśnie słynnych biblijnych braciach. Okazuje się, że żyją oni sobie spokojnie w Królestwie Snów i pomysł na nich jest rodem z Monty Pythona. Kain codziennie morduje swojego brata i grzebie go. Natomiast Abel niczym z tanich filmów o zombie codziennie z rana wstaje z grobu. I tak sobie chłopaki żyją sielankowo w sąsiadujących ze sobą domach. Jeden to House of Secrets, a drugi to House of Mystery. Aha! Byłbym zapomniał, wspólnie zajmują się gargulcem. 😀 Natomiast do biblijnej zbrodni przeszli do porządku dziennego. Abel wie, że zostanie zaciukany i w zasadzie jest z tym pogodzony. Kain jest porywczy i jakoś sobie nie robi nic z tego, że prędzej czy później zamorduje swojego brata. To jest kolejny przykład klimatu tego serialu, który mnie totalnie urzeka. Mieszanka świetnego pomysłu, angielskiego humoru i abstrakcji. Dwa poniższe cytaty bardzo oddają z jaką relacją mamy tutaj do czynienia:
When I ever apologize for murdering you? (Czy ja kiedykolwiek przepraszałem cię za to, że cię zabiłem?)
Kain Do Abla
Thanks for burrying me in that shallow grave this time. (Dzięki, że tym razem zakopałeś mnie w płytkim grobie.)
Abel do Kaina po kolejnym Wyjściu z Groby

Podsumowanie
Sandman mnie totalnie zaskoczył. Po obejrzanych zwiastunach naprawdę nie liczyłem na nic ciekawego, co może wzbić się ponad przeciętność. Natomiast dostałem bardzo wciągający i klimatyczny serial z ciekawymi postaciami. Atmosfera jest tu momentami naprawdę ciężka i specyficzna, ale z drugiej strony produkcja potrafi po prostu pokrzepić na duchu i przekazać, że nasza ludzka natura nie jest na wskroś zepsuta i zła. Podejmowane tutaj tematy nie są błahe, a sposób w jaki sobie z nimi na ekranie poradzono bardzo przypadł mi do gustu. Polecam zdecydowanie, a na dowód tego jak bardzo wciągnął mnie ten serial niech będzie fakt, że w paczkomacie właśnie czekają na mnie dwa pierwsze tomy komiksu. 😀