Pierwszy odcinek serialu Mecenas She-Hulk był tragiczny. Jednak od jego obejrzenia minęło trochę czasu i stwierdziłem, że gorzej być nie może i że z pewnością jakieś zalety w tej produkcji może jednak znajdę. Przemogłem się więc i z myślą, że każdy zasługuje na drugą szansę, usiadłem niedawno do seansu reszty sezonu.
O rany… Jakież to było dziwne doświadczenie…
Fabuła? A co to?
Na cały pierwszy sezon Mecenas She-Hulk składa się łącznie 9 odcinków. Ale jeśli zapytacie mnie o fabułę, to nie powiem nic, bo coś takiego w zasadzie nie istnieje. Nie ma tutaj żadnego wątku przewodniego, który łączyłby wszystko w całość. Poszczególne epizody przypominają bardziej zlepek skeczy albo oderwane od siebie historie, w których pojawia się ta sama obsada.
Zdaję sobie sprawę, że w historii kinematografii pojawiały się pozycje uznawane dziś za kultowe, które były właśnie zlepkiem skeczy (np. mój ukochany Monty Python i Święty Graal). Coś, co dziś nazywamy „proceduralami” i co było sposobem tworzenia seriali jeszcze 20 lat temu, umożliwiło powstanie tak genialnych seriali jak Star Treki z lat 90-tych. Istnieje jednak dość znacząca różnica między Mecenas She-Hulk i wspomnianymi produkcjami: progres w historii i cel, do którego historia dążyła. Król Artur chciał zdobyć Graala i film opowiadał o jego drodze do celu, a skecze działy się „przy okazji”. Tak samo było z Trekami, Slidersami, Gwiezdnymi Wrotami i resztą procedurali: większość odcinków popychała fabułę, albo przybliżała nam świat czy bohaterów. Był tam jakiś motyw przewodni, którego tutaj – niestety – brakuje.
W Mecenas She-Hulk największe zmiany dzieją się w pierwszym odcinku, gdy główna bohaterka w kuriozalny sposób dostaje moce Hulka. Potem w zasadzie nie dzieje się zbyt wiele. W drugim odcinku dostaje nową pracę, gdzieś tam po drodze krawiec zajmujący się przygotowaniem ciuchów dla meta-ludzi, szyje jej kostium i to w zasadzie tyle.
Na upartego można by przyjąć, że motywem przewodnim jest zazdrość HulkKinga uważającego, że Jennifer nie zasługuje na super-moce i te bardziej należą się jemu. Po prostu nic innego nie przewija się w więcej niż jednym odcinku, dlatego ten wątek to jedyny kandydat na motyw przewodni. Niestety to naciągana teoria. Po pierwsze ów wątek pojawiał się zbyt rzadko, w zasadzie pod koniec sezonu. A po drugie, był tragicznie i cholernie niekonsekwentnie przedstawiony.
Skąd HulkKing miał środki na to, by wynająć kogoś do kradzieży krwi Jennifer, skoro był zwykłym obywatelem? Jak udało mu się przygotować serum, które sobie wstrzyknął? I dlaczego to w ogóle zadziałało, skoro w pierwszym odcinku Bruce Banner wyraźnie mówi, że Hulkiem może się stać ktoś wyłącznie z rodziny jego i Jennifer ze względu na geny, a dla innych ludzi promieniowanie gamma i krew Hulka są zabójcze.
Poradnik początkującego scenarzysty
Niekonsekwencji, braku logiki i dziwnych zbiegów okoliczności jest tu bardzo dużo i twórcy chyba zdają sobie z tego sprawę. Jednak sposób, w jaki próbują ogarnąć bajzel jest… sam nie wiem, jak to nazwać. Kuriozalny? Przykry?
Przykładem tego, jak bardzo scenarzyści nie znają się na swojej robicie, niech będzie scena z siódmego odcinka, gdy She-Hulk wpada na pewną postać w posiadłości Emila Bronsky’ego. Owa postać pojawiła się już wcześniej, ale mignęła na ekranie w ciemnej scenerii i tylko przez kilka sekund. Teraz okazało się, że jest dość ważna, ale – co naturalne – widzowie nie mieli szansy jej zapamiętać. Co robią scenarzyści w tym momencie? Każą bohaterce odwrócić się do kamery i z rozbrajającą szczerością wytknąć widzom braki w wiedzy i zrobić szybką retrospekcję, by przypomnieć pojawienie się tajemniczej postaci.
Tylko że to żałosne wyjście z sytuacji. Uważam, że o wiele lepiej byłoby, gdyby w miarę postępów fabuły tajemnicza postać pojawiała się co jakiś czas, by widzowie w naturalny sposób się z nią poznali. Ale nie. Braki w umiejętnościach lepiej wyciągnąć na światło dzienne i wyśmiać. Wtedy przestają być wadami, a stają się sztuką.
W ostatnim odcinku, kiedy chaos na ekranie osiąga punkt kulminacyjny, a wszystkie postaci pojawiają się (czasami bez sensu) na ekranie, bohaterka łamie kolejny raz „czwartą ścianę” i ucieka z serialu, by spotkać się ze scenarzystami pracującymi nad jej serialem. Rozumiem. Twórcy chcieli zapewne dodać tu jakąś dawkę autoironii, być może zabawić się kosztem Kevina Feige, który jest odpowiedzialny za całokształt filmowego uniwersum Marvela. Tylko że zadziało to ze szkodą dla serialu, bo odpowiedzią na chaos okazało się wynegocjowanie przez serialową bohaterkę idealnego zakończenia z twórcami! Zakończenia, które przekreślało wszystko, co pokazano do tej pory i które (co uważam za ogromny grzech) działo się poza ekranem! Tak! Pokazano nam finał wydarzeń, ale nie to, jak do niego doszło, a tego bardzo nie lubię. Zamiast historii (czyli tego, co najciekawsze) pokazano nam jej efekty.
Czyli nie dość, że przez siedem odcinków w ogóle nie zasugerowano możliwości ingerencji postaci we własny serial (co samo w sobie ociera się o deus ex machina), to dodatkowo okazuje się, że nic na ekranie nie ma znaczenia, bo można usankcjonować każdy fabularny bezsens. Nie wiesz jak opowiadać historię i prowadzić fabułę? Motasz się z wątkami i wydarzeniami? Tu zobaczysz, jak sobie z tym radzić! Po prostu wyrzuć wszystko do kosza i zamknij wszystkie wątki poza ekranem.
She-Hulk we własnej osobie
Nie umiem powiedzieć nic pozytywnego o postaci, w którą wciela się Tatiana Maslany. Aktorka nie miała po prostu szansy, żeby wlać w tytułową postać choć odrobinę sympatii czy uroku, bo wszystkie próby ocieplenia wizerunku She-Hulk torpeduje scenariusz. A ten każe głównej postaci być egoistyczną, zapatrzoną w siebie hipokrytką.
Jak już pisałem w recenzji pierwszego odcinka, Jennifer Walters po otrzymaniu mocy Hulka praktycznie od razu umie sobie z nimi radzić. Jej kuzyn zmagał się ze sobą kilka lat, był w tym czasie uważany za potwora, ponosił konsekwencje używania swoich mocy i w dobrej wierze chciał przygotować Jennifer do roli, w jakiej postawił ją los. Ale nie! Ona wie o złości i zagrożeniu więcej, bo (sic!) faceci gwiżdżą na kobiety na ulicy. Narzekając na mężczyzn, którzy ignorują jej wiedzę w pewnej dziedzinie, sama ma w nosie rady bardziej doświadczonego kuzyna. Czy to nie hipokryzja?
Niestety kolejne odcinki nie poprawiają sytuacji. Jennifer traci pracę (przyznaję, że nie z własnej winy) i zostaje zatrudniona w nowej kancelarii prawniczej. Nagle nie przeszkadza jej fakt, że to ta sama firma, która w pierwszym odcinku była jej przeciwnikiem na sali sądowej i która broniła szemranego klienta odpowiedzialnego za śmierć niewinnych. Oczywiście, gdy tylko została tam zatrudniona, to o szemranym kliencie nie pada już ani jedno słowo. Czyli w tym momencie kancelaria i jej klienci są ok.
Nie lubię She-Hulk jako postaci. Jest egoistyczna i zapatrzona w siebie. W jednym z odcinków zostaje zaproszona na ślub znajomej, ale nawet wtedy nie uczestniczy w uroczystości dla koleżanki. Sama stwierdza, że robi to bardziej po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Wparowuje tam wielka, zielona i w nowej kiecce, którą bardzo chciała się pochwalić. Dość kuriozalna jest scena, w której panna młoda prosi ją na rozmowę w cztery oczy i prosi, by Jen nie zwracała na siebie tle uwagi, a ta – górując nad panną młodą fizycznie i zajmując większość kadru na ekranie – odpowiada, że (cyt.) „ona wcale nie jest dziś gwiazdą”.
Tak samo jest w relacjach z mężczyznami. Brak stałego związku jest czymś, co She-Hulk uwiera, dlatego szuka znajomości na portalu randkowym. I teraz uwaga: kiedy to ona odrzuca facetów za ich wady, to jest w porządku. Ale kiedy na sali sądowej okazuje się, że ten „jedyny” nie chce być z Jennifer za to, kim jest naprawdę, to już jest niedopuszczalne. To oznacza, ze akceptacja partnera w relacji z Jennifer jest tylko jednokierunkowa.
Mówiąc wprost to, co robi główna bohaterka, często dość mocno kłóci się z jej słowami i tym, w jakim świetle stara się pokazać ją scenariusz.
A pozostałe postacie?
Mając w pamięci monolog Jennifer z pierwszego odcinka o tym, jak to kobietom jest źle, specjalnie zwracałem uwagę na to, jak pokazywana jest płeć piękna i co im się złego dzieje. Okazuje się, że wcale nie jest tak tragicznie. She-Hulk na swojej drodze spotyka dobrze usytuowaną prawniczkę, jedna z przeciwniczek to blogerka z firmą kosmetyczną, najbliższej przyjaciółce też wcale nie dzieje się krzywda. W ogóle w ani jednym odcinku nic złego nie spotyka ani jedną kobietę. Nawet Titania, która w pierwszym odcinku przez ścianę wpadła na salę sądową i wszczęła tam bójkę z She-Hulk nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Rozumiecie to? Kobieta rozwala ścianę w budynku sądu, przerywa rozprawę sądową, tłucze się z prokuratorem i nie ponosi za to absolutnie żadnych konsekwencji!
Zresztą większość z postaci, to dorosłe dzieci, które nie znają pojęcia „konsekwencja” i „problem”. Bohaterowie to jednowymiarowe karykatury prawdziwych ludzi. Nawet postacie, które przedstawia się jako osoby sukcesu zachowują się gorzej, niż nastolatkowie. Kobiety podczas rozmowy piszczą, jak gumowe kaczki, są zazdrosne o popularność. Z kolei mężczyźni, to generalnie głupcy, którym tylko cudem udaje się zawiązać sznurowadło samodzielnie.
Oglądając kolejne odcinki miałem wrażenie, że każda, ale to dosłownie każda z postaci została sprowadzona do poziomu comic-reliefu, rozładowującego napięcie celną uwagą, albo głupim zachowaniem. Tu były tylko głupie zachowania. Wystarczy wymienić Donniego Blaze, czyli magika, któremu poświęcono cały czwarty odcinek, Wonga (było nie było najwyższego czarodzieja), albo słodką idiotkę, z którą Wong spędzał czas. Wszyscy oni są pokazani, jako fajtłapy. Mówiąc wprost nie umiem znaleźć postaci, do której scenariusz odnosiłby się z szacunkiem.
Nawet Daredevil, którego cameo było jednym z najjaśniejszych momentów w serialu, po kilkunastu sensownych scenach, w których walczył jak równy z równym z She-Hulk na parkingu, a na sali sądowej nawet ją pokonał, który doradzał jej jak wykorzystać swoje moce, skończył jako comic-relief. Widzimy go, gdy po upojnej nocy z Jennifer wraca przez miasto pieszo bez butów. To nie pasuje mi do kogoś, kogo poznałem kilka lat temu, gdy brutalnie bił się z mafią w swoim własnym serialu.
She-Hulk, a kwestie pozaekranowe
Omawiając serial, nie sposób nie poruszyć jeszcze jednej kwestii, a mianowicie stosunku twórców do widzów. Kat Coiro (reżyserka) i Jessica Gao (showrunner) w wywiadach zgodnie podkreślają, że negatywne recenzje serialu traktują jak atak na ich dzieło. Atak dokonywany przez męską część widowni, zazdrosną o to, jak fajnie pokazywane są kobiety w ich produkcji. Według twórców ich serial traktuje o seksizmie i wykorzystywaniu kobiet, a jeśli ktoś ma o serialu złe zdanie, to jest mizoginem, trollem i toksycznym hejterem. Odsyłam do przykładowego wywiadu.
Takie podejście jest bardzo nie fair, bo de facto uniemożliwia krytykę serialu. Każda opinia, nawet rzeczowa, dotycząca scenariusza, gry aktorskiej, kompozycji czy fabuły będzie przez twórców bagatelizowana, a słuchane będą jedynie opinie klakierów. To jest smutne i w mojej opinii świadczy bardzo źle o twórcach, którzy z brakiem jakiejkolwiek pokory zachowują się po prostu chamsko i egoistycznie. Na dodatek odbierają mi prawo do wyrażania swojego zdania.
A najgorsze, że widać już ogromną różnicę w ocenach wystawianych produkcji przez krytyków i zwykłych widzów. Ci pierwsi dają Mecenas She-Hulk wysokie noty, a Ci drudzy zwykle mieszają serial z błotem. Na portalach agregujących oceny, jak Rotten Tomatos czy Metacritic, noty od krytyków kręcą się w okolicy 80 punktów na 100, a od widzów 30 na 100.
Co dalej? Prawdopodobnie nic. Dopóki ludzie będą oglądać nawet najgorsze szmiry, to takie potworki dalej będą sankcjonowane. Jak to kiedyś mówili: vox populi, vox dei. Jedyny sposób na poprawę jakości seriali czy filmów, a także na przypomnienie twórcom o szacunku dla widzów, to zagłosowanie portfelem, ale odpływ ludzi i pieniędzy od wielkich wytwórni to długotrwały proces.
Koniec smęcenia
Tradycyjnie na koniec kilka słów podsumowania.
Mecenas She-Hulk to serial w zamierzeniu komediowy, oficjalnie będący częścią filmowego uniwersum Marvela. Jednak w mojej opinii nie sprawdza się jako ani komedia (jest zbyt głupawy), ani jako serial prawniczy (choć ma w tytule słowo „mecenas”). Pomimo tego, że jest częścią większej całości, nie trzyma poziomu z MCU i nie jest z nim spójny. Bohaterowie nie budzą sympatii i zachowują się jak nastolatki, albo osoby nie do końca rozwinięte społecznie i umysłowo. Fabuły nie ma, a jeśli się pojawia, to jest drugorzędna w stosunku do tego, co wymyślą scenarzyści.
Nawet burzenie „czwartej ściany” jest przeprowadzone w sposób kretyński i według mnie ma tylko maskować braki w scenariuszu i to, że twórcy nie umieją logicznie prowadzić fabuły i bohaterów. Nie obchodzi mnie to, że She-Hulk w komiksach będących pierwowzorem dla serialu też co jakiś czas wyłaziła z kardów i gadała do czytelników. Mam już dość tego, że każe mi się odrabiać zadanie domowe i przed seansem zapoznawać z innymi mediami, jak książki czy filmy. Oglądam serial jako samodzielny byt, ewentualnie istniejący w kontekście filmowego uniwersum, a w tym kontekście burzenie „czwartej ściany” nie ma sensu.
Jednak największym problemem jest bezwstydne wykorzystanie serialu jako feministyczny bełkot i atak na jedną grupę społeczną. Bohaterka pieje o zagrożeniu, jakie odczuwają kobiety i o tym, że mają o wiele gorzej od mężczyzn, ale serial nic takiego nie pokazuje. Wręcz odwrotnie. Kobiety w serialu niczym nie różnią się od mężczyzn. Tak samo potrafią być ludźmi sukcesu, i tak samo – jak faceci – pokazane są jako dorosłe biologicznie, ale niedojrzałe umysłowo dzieci.
Moja ocena końcowa? Omijać z daleka.