
Tym razem całą redakcją wybraliśmy się na najnowszy tytuł ze stajni Marvela, czyli wyczekiwany przez wielu film Czarna Pantera: Wakanda w Moim Sercu. Od miesięcy internet komentował Namora, czyli głównego złola produkcji, brak tragicznie zmarłego Chadwicka Bosemana oraz wpływ fabuły na kolejną fazę MCU. Ale oczywiście najistotniejsze było to, kto teraz zostanie Czarną Panterą. Przyznam, że u siebie aż takiego hype’u nie stwierdziłem, podobnie zresztą, jak moi redakcyjni koledzy. Chyba powoli doświadczamy przesyt tym uniwersum, a She-Hulk nie pomógł żeby podtrzymać duże zainteresowanie.
Fabuła
Przejdźmy jednak do samego filmu. Fabuła, trzeba przyznać, jest całkiem ciekawa. T’Challa umiera, Wakanda traci swojego króla i obrońcę. Inne światowe mocarstwa chcą wykorzystać tę słabość i jakoś w końcu dobrać się do złoży vibranium. W samym afrykańskim mocarstwie królowa Ramonda, Shuri, jak i całe społeczeństwo musi przepracować niepowetowaną stratę ukochanego przywódcy. Jednak nie oznacza to słabości na zewnątrz, o czym inne kraje szybko się przekonują. Wiedząc, że raczej wrota do wakandyjskich kopalni są dla innych państw są zamknięte, Stany Zjednoczone opracowują urządzenie wykrywające złoża vibranium poza Wakandą, żeby położyć na nich swoją łapę. W ten sposób natrafiają na spore źródło tego drogocennego metalu na dnie oceanu.
Tutaj zaczyna się cała zabawa, Albowiem nie jest to złoże niczyje. Piecze nad nim trzyma wspomniany wcześniej Namor Kukulkan i jego poddani z podwodnego państwa-miasta Talokan. Do tej pory, ta niezwykła cywilizacja wywodząca się od Majów, rozwijała się całkowitym ukryciu przed ludźmi i opierała swoja potęgę, podobnie jak Wakanda, na vibranium. Jednak kiedy Amerykanie się na natknęli na nich w głębinach oceanu, sprawa, kolokwialnie mówiąc, się rypła. Spodziewając się, że Talokan zostanie prędzej czy później zaatakowany przez ludzi, Namor postanawia uderzyć pierwszy i zniszczyć ludzką cywilizację zanim ta doprowadzi do upadku jego miasta.
Naturalnie, głównym obiektem zainteresowań była osoba, która opracowała maszynę do poszukiwań złóż vibranium. Oprócz tego, politycznie, największym graczem naziemnego świata dla Kukulkana była Wakanda, która byłą najbardziej zaawansowaną technologicznie cywilizacją. Dlatego Namor musiał dziać dwufazowo. Zlikwidować naukowca i zrobić coś z afrykańskim państwem. Idealnie byłoby przeciągnąć je na swoją stronę jako sojusznika, albo szybko i w pierwszej kolejności zgładzić, jako największe zagrożenie.
Geopolityczne mumbo-jumbo
Przyznacie, że historia filmu ma pewien powiew świeżości. Nie mamy tutaj nudnego złola, który promieniem w niebo zniszczy całą galaktykę. Nie. Dostajemy na start całkiem ciekawą opowieść mocno zahaczającą o geopolitykę. Fakt, że jest to historia prosta, ale w kontekście kina superbohaterskiego poczułem spory powiew nowego. Przyznam, że ten wątek najbardziej przypadł mi do gustu w nowej Czarnej Panterze. Dlaczego? Bo oprócz świeżości, miało to po prostu sens. Pojawia się nowy, potężny gracz na mapie świata. Jego przywódca przedstawia bardzo zrozumiałe z jego punktu widzenia argumenty motywujące jego działanie. Nie ma tutaj jakichś „daddy issues”, pokaleczonego ego, niespełnionej miłości, czy kolejnej chęci zemsty. Nie! Namor chce ochronić swój lud i uważa, nauczony doświadczeniem, że tylko brutalnie i bezwzględnie działając można tego dokonać. Oczywiście czy to słuszny sposób działania jest kwestią dyskusyjną, ale potrafię w pełni zrozumieć motywy jakimi kieruje się Namor.
Mało tego, sposób ich realizacji jest też całkiem sensowny. Najpierw próba dogadania się, może nie do końca dyplomatycznie, ale zawsze. Pogrożenie paluszkiem i próba jak najmniejszymi środkami zlikwidowania największego zagrożenia. A jeśli to nie wyszło, to po co ryzykować kosztowną wojnę? Spróbujmy jeszcze zdestabilizować głównego rywala w walce o tytuł hegemona. Być może, przy odpowiednich działaniach, Wakanda sama się zaora i przestanie być groźna. Otwarty konflikt zbrojny to dla Namora ostateczność. Naprawdę podobała mi się tak napisana postać głównego antagonisty.
Geopolityka nie kończy się tylko na duopolu Wakanda-Talokan. Dostajemy też wątki ONZ oraz działania sił specjalnych chociażby Francji. Oczywiście wywiad amerykański też nie spoczywa na laurach i robi swoje, aby również przełamać status Wakandy. Bardzo dobrze, że aspekty polityczne silniej weszły do MCU. Przyznam, że mam ochotę na więcej i moim zdaniem są na to nadzieję głownie ze względu na coraz głośniej wybrzmiewającą postać Valentiny Allegry de Fontaine.
Chociaż do jednego muszę się przyczepić… Mianowicie do samego ONZ. Brakowało tutaj odpowiedniej rangi tej organizacji. Trudno mi powiedzieć, czy to celowe, aby w ten sposób zaakcentować, jak de facto nie liczy się w globalnej rozgrywce, czy to była raczej kwestia oszczędności. Ale ONZ zostało przedstawione jako grupka kilku państw, których przedstawiciele sobie tam coś gadają w niewielkiej sali konferencyjnej, do której może w zasadzie sobie byle frajer wejść w zasadzie z ulicy. Trochę to komicznie wyszło.
Namor
No dobrze, szkielet fabuły mi się podobał, pytanie jak to wyszło z postaciami. Na temat Wakandyjczyków nie ma co się rozwodzić. Bohaterów tych znamy z poprzedniego filmu o Czarnej Panterze i innych produkcji w uniwersum Marvela. Jednak muszę bić brawo dla jak zwykle genialnego Winstona Duke’a w roli M’Baku. Natomiast nowością są tutaj dwie główne postacie. Pierwszą z nich jest rzecz jasna Namor. Domyślacie się pewnie, że raczej przypadł mi do gustu. Motywy jego działań jak najbardziej przyjmuję i to już spory plus. To, że jest praktycznie niezniszczalny i potężny też. No w końcu jeśli grozi podbojem całej ludzkiej cywilizacji, to musi realnie mieć możność to zrobić. Do tego całkiem nieźle wyszła jego relacja z Shuri. Widać było, że dla młodej księżniczki początkowo nie był złoczyńcą, ale kimś, z kim w innych okolicznościach można było się dogadać i podziwiać. Ba, mógłby być jej niejako przewodnikiem i mentorem.
Gorzej wypada trochę origin story Kukulkana – wprawdzie nie ma tutaj tragedii, szanuję za prostotę, ale jednak wiało już tutaj nudą. Ja wiem, że teraz trzeba podkreślać błędy zachodniej cywilizacji i pewnie podobne pochodzenie miał on w komiksach. Ale po prostu, ostatnio tego sporo i już przestaje niestety robić na mnie wrażenie. Zatem generalnie bardzo mi się ta postać podobała i nawet liczę na więcej jego udziału w historii MCU. Jedynie co mi nie przypadło do gustu, to jego skrzydełka przy kostkach. Tak, wiem, że tak wyglądał w komiksach, ale jest to dla mnie całkowicie komiczne – dwie pary małych skrzydełek przy nogach, pozwala mu latać i to całkiem zwinnie. To się nie trzyma zwyczajnie kupy. Moim zdaniem, scenarzyści powinni zrezygnować z tego ficzera tej postaci.
Talokan
Piękny i wciągający jest natomiast dom Namora, czyli podwodne miasto Talokan. Cieszę się, że nie jest to Atlantyda, cieszy mnie też fakt, że mamy tutaj ewolucję cywilizacji Majów. Cała cywilizacja intryguje i jest piękna, mroczna, zimna, ale też hipnotyzująca. Podobnie jak w przypadku Wakandy widzieliśmy, jak mogłaby wyglądać potężna cywilizacja afrykańska, tak tutaj podobnie to wygląda w przypadku mezoamerykańskiego kraju. Ciekawy zastosowano też zabieg jeśli chodzi o kolor skóry „podwodniaków”. Mianowicie, gdy są pod wodą ich skóra wygląda niczym ludzka. Natomiast, gdy wychodzą oni na powierzchnię barwa zmienia się na niebieską. Nie mam pojęcia, czy to wymysł twórców filmu, czy komiksy są źródłem tego pomysłu, ale zabieg fajny.
Iron Heart
Drugą nową bohaterką, którą przedstawia nam Czarna Pantera: Wakanda w Moim Sercu jest Ironheart, czyli postać ważna dla całego uniwersum, która jak rozumiem, ma zastąpić ostatecznie Iron Mana. No i tutaj mam spory problem, bo zwyczajnie mi ta postać nie siadła. Charakterologicznie to katastrofa – nie wiem, czy istnieje jakiś superbohater w stajni Marvela, który ma jeszcze mniej charyzmy i wyrazu niż ona. Na dodatek jej wystąpienie w tym filmie jest zbędne. Powiązanie z historią Wakandy i Namora jest tutaj na siłę i spokojnie można by ją zastąpić jakimś generyczną jednorazową postacią. Absolutnie została też przyćmiona przez geniusz Shuri, który nota bene też jest mocno sztuczny moim zdaniem i nie leży mi od samego początku. Interakcja z innymi bohaterami praktycznie nie istnieje. Mam wręcz wrażenie, że Ironheart została doklejona do scenariusza na siłę i w ostatnim momencie.
Hołd dla Chadwicka Bosemana
Nie mogło być inaczej – Czarna Pantera musiała złożyć hołd tragicznie zmarłemu Chadwickowi Bosemanowi. I muszę przyznać, że zrobiono to ze smakiem. Jednym z głównych motywów filmu staje się zresztą poradzenie sobie królowej, Shuri i całej reszty Wakandyjczyków ze śmiercią T’Chali. Na początku filmu jesteśmy też świadkami pogrzebu ostatniej Czarnej Pantery. Jednak wątek poradzenia sobie z pustką przewija się przez cały film i w zasadzie dopiero końcowa scena daje nieco ulgi zarówno bohaterom, jak i widzowi. Obawiałem się, że może być tutaj za dużo pompatyczności i przesyt, jednak moim zdaniem twórcy zrobili to bardzo dobrze. Nie jest to nachalny motyw, ale czuć go podczas całego seansu.
Podsumowanie
Jak zatem oceniam Czarną Panterę: Wakanda w Moim Sercu? No cóż… Całkiem pozytywnie. Ciężko jest tutaj się do czego przyczepić. Trzon fabuły jest ciekawy, oryginalny – jak na MCU – i wciągający. Wprawdzie wszystko tutaj jest uproszczone, bo to przecież nie political fiction, ale jest dobrze. Akcji, jak przystało na kino superbohaterskie, również nie brakuje. Sporo się dzieje i wizualnie nie kole w oczy. Można mieć lekkie zastrzeżenia do finalnej bitwy i głupich logicznych dziur w planie na pokonanie Namora (tym bardziej, że projektowała wszystko genialna Shuri przy pomocy nie mniej genialnej Ironheart), ale da się to przełknąć. Na pewno siadł mi ten film lepiej niż Black Adam, którego niedawno miałem okazję obejrzeć i myślę, że nie zawiedzie on żadnego fana MCU.