„Pogromcy duchów: Dziedzictwo” – recenzja

Każdy z nas zna klasykę sci-fi, jaką są „Pogromcy duchów” z lat 80. Świetna, wręcz genialna rozrywka wraz z całkiem dobrymi efektami specjalnymi. Nic dziwnego, że Hollywood postanowiło zagrać na naszych sentymentach i zaserwować nam nową wersję kultowego filmu. Po drodze była jeszcze jedna wersja, ta słynna „żeńska”, w mojej ocenie zbyt mocno shejtowana. Ale nie o tym dzisiaj, tylko o pełnoprawnej kontynuacji, czyli o „Ghostbusters: Legacy”.

Pogromcy duchów: Dziedzictwo

Pogromcy duchów 2.0

Nie można powiedzieć, że scenarzyści się jakoś wysili. Prawdopodobnie wzięli standardowy scenariusz numer 16, czyli kontynuację z dziećmi i wnukami oryginalnych bohaterów. I wszystko tu jest na miejscu. Dzieciaki (wnuki Egona) pomału odkrywają kim był ich dziadek, przy okazji walcząc z duchami w niewielkim miasteczku. Można by się oczywiście zastanawiać, dlaczego córka jednego z pogromców nie wie, kim on był. Tak samo jak dziwi pewna… hmm… niewiara w duchy. Gdyby w latach 80. Nowy Jork został zaatakowany przez wielkiego piankowego marynarza, to podejrzewam, że ludzie nie byliby tak sceptyczni. A znowu nazwiska tych, którzy uratowali Wielkie Jabłko, byłoby raczej znane.

Co do wnuków, to w zasadzie Trevora (Finn Wolfhard) można by wyciąć. Scenarzyści oszczędziliby nam dość mdławego i bezsensownego wątku szczeniackiej miłości. A sam Trevor nie wnosi do fabuły zbyt dużo. Co innego Phoebe (Mckenna Grace), czyli odkrycie tego filmu. Świetnie napisana postać niezrozumiałej, zapatrzonej w naukę dziewczynki, próbującej się odnaleźć w nowej rzeczywistości.

Pogromcy duchów: Dziedzictwo

Plusem jest nawiązanie do pierwszej części Ghostbusters, czyli przywołanie Gozera, aczkolwiek można to też odebrać jako pójście na łatwiznę. Ten szwarccharakter mógł się pojawić w inny sposób, a nie kopiując pierwszą część z klucznikiem i strażnikiem bramy. Wydaje mi się, że zabrakło odwagi, aby pójść ze scenariuszem odrobinę dalej i dać nam faktycznie nowe otwarcie.

Scenarzysta zaczął pić….

Niestety muszę się przyczepić do paru kwestii w fabule. Wyraźnie twórcy poszli tropem hasła „emocje zamiast sensu”. Ciężko sensownie uzasadnić wybory naszych bohaterów. I nie mówię tu o kwestii duchów. 🙂 Może ktoś z czytelników wyjaśni mi dlaczego po rozwaleniu połowy miasteczka, Phoebe zamiast zadzwonić do mamy (ja pewnie bym tak zrobił, ewentualnie zadzwoniłbym do Saula), dzwoni radośnie do Nowego Jorku pod numer znaleziony w warsztacie Egona? Proszę nie odpowiadać, że cała scena był tylko po to, żeby policjant mógł zapytać „who you gonna call?”. Jeszcze bardziej zaciekawił mnie fakt, że numer po tylu latach jest aktywny, a odbiera Ray (Dan Akroyd) i jak gdyby nigdy nic rozpoczyna sobie pogawędkę z dziewczynką, która na wstępie „mówi jestem w areszcie”? Tak kretyńskiego wyjścia, żeby opowiedzieć o losie pozostałych pogromców, jeszcze nie widziałem. 🙂 Co ciekawe mimo ogromu zniszczeń policjanci na luzie wypuszczają dzieciaki zabierając im tylko broń energetyczną. (Dziecięce wygłupy?) Ja rozumiem, że film jest bliźniaczo podobny do oryginału, ale moim zdaniem nie tędy droga.

Pogromcy duchów: Dziedzictwo

Ciekawi mnie też dlaczego Egon, pod odkryciu, że Gozer ma tu swoja świątynie (ciekawe ile razy scenarzyści jeszcze go użyją), zostawił pogromców bez słowa i sam zaczął budować super pułapkę. Mam dziwne wrażenie, że gdyby wszedł do siedziby ghostbustersów w Nowym Jorku i powiedział: „słuchajcie, pamiętacie tę mendę co z nami walczyła jako piankowy marynarz? Skubaniec ma drugą świątynie też akurat w USA. Jedziemy to ogarnąć?” miałoby więcej sensu niż „pod osłoną nocy zwinę im Ecto-1, kombinezony i cały arsenał”. I w sumie po co mu wszystkie kombinezony? Nie lubił prać? Bał się, że ekipa będzie działać bez niego? No i czemu reszta załogi go nie szukała? A przy okazji zostawił swoja kobietę i dziecko. Bez słowa. Dlaczego? Chciał udowodnić, że tym razem sam pokona Gozera?

Irytuje mnie też, że oryginalni pogromcy zostali potraktowani jako wytrych fabularny i w zasadzie nie wiemy, jak się znowu zgadali. Zwróćmy uwagę: Ray opowiada nowo poznanej dziewczynce co się stało z ekipą. Następny ich występ to już akcja w pełnym rynsztunku na polu przeciwko Gozerowi. W pełnym rynsztunku! Mimo że słyszeliśmy, że Egon zwinął co się dało. Chciałbym zobaczyć jak Ray zbiera ekipę, a potem odnajduję farmę (no bo telefon był z komisariatu), patrzy jak młodzi walczą z Gozerem i mówi: „Egon na pewno ma tu tajemna bazę. O jest! Szybko przebieramy się i wjeżdżamy!”. W zasadzie to dlaczego oni przyjechali na farmę? Przez tyle lat Egon zatrzymywał Gozera i nie wiedzieli gdzie on jest, a teraz nagle stwierdzili „jedziemy bo będziemy potrzebni”? Nieładnie panie scenarzysto, nieładnie.

Nostalgia

Zapewne w tej chwili uważacie mnie za marudę i że się po prostu czepiam, bo dobrze się bawiliście na tym filmie. I ja się wam nie dziwię. Ładunek nostalgii, jaki dostaliśmy w tej produkcji, jest dość potężny. A to sprawia, że sporo jesteśmy wybaczyć. Nie ukrywam, że momenty, gdy czujnik się aktywował czy takie delikatne pokazywanie Ecto-1 działało bardzo dobrze. A sama końcowa scena! No cóż… Pytanie „czy jesteś bogiem?”, pojawienie się ducha Egona i zobaczenie całej czwórki znowu razem robią wrażenie. Nie ma się co oszukiwać, że to chwyta za serce. Emocje i nostalgia wręcz wylewają się z tych scen i to ma olbrzymią moc. Zdaje sobie też sprawę, że prawdopodobnie dla Jasona Reitmana była to szansa żeby pożegnać się z ojcem.

Pogromcy duchów: Dziedzictwo

Operacja się udała, tylko pacjent nie przeżył

Czy „Ghostbusters: Afterlife” to zły film? Absolutnie nie. Moim zdaniem ten film stoi w rozkroku pomiędzy próbą wprowadzenia czegoś nowego, a zadowoleniem fanów oryginału. Stąd te nostalgiczne wstawki, zmarginalizowanie roli Paula Rudda, czy te głupotki scenariuszowe, o których wspomniałem. Do tego film jest po prostu za długi i zdecydowanie lepiej byłoby dla niego, gdyby wyciąć część scen (proponuje sceny z Trevorem) na rzecz bardziej wartkiej fabuły. Jednak koniec końców nie było tak tragicznie. Film przez tę chęć spodobania się wszystkim jest bardzo trudny do oceny. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne części już zostawią oryginalnych pogromców i pójdą własną drogą.

Pogromcy po napisach

Ja się pytam kto wpadł na pomysł żeby świetną scenę z Sigourney Weaver wrzucić po napisach? Przecież aż się prosi, żeby w jej trakcie zadzwonił Ray i ściągnął ich oboje (jeszcze Billa Murray) do akcji. No i ona też mogła wystąpić w końcowej scenie. Druga scena to klasyczne wprowadzenie do następnej części. Mimo wszystko obejrzę. 🙂

Pogromcy duchów: Dziedzictwo
„Pogromcy duchów: Dziedzictwo” – recenzja
Tagi:            
Avatar photo

Bartosz Krzywosz

Chciałbym mieszkać w South Parku, a pracować w Dunder Mifflin. Lubię kosmiczne przygody, pośmiać się i wypić piwo z przyjaciółmi. Wielki fan kina gangsterskiego oraz dawnego kina PRL. Chociaż Kilera też lubię. :) A boję się tylko dwóch rzeczy: że niebo spadnie mi na głowę i że przyjdzie po mnie Pickle Rick.