
Większość najnowszych produkcji spod znaku Marvel Cinematic Universe zbiera bardziej cięgi, niż pochwały. Sam zresztą w swoich recenzjach wytykałem spore błędy serialowi Ms. Marvel, a Mecenas She-Hulk uważam za jedną z najgorszych porażek, jakie widziałem w ostatnich czasach. Ale nie zawsze tak było. Produkcje spod znaku MCU wyznaczały kiedyś trendy i każda wytwórnia chciała mieć coś podobnego w swoim portfolio. Co się stało? Cóż… Zapraszam w nostalgiczną podróż przez historię MCU – od wczesnego mezozoiku, aż po czasy współczesne. Spróbujemy odtworzyć sobie klimat Iron Mana i pierwszych Avengersów oraz zastanowić się, co też stało się po drodze.
MCU: Prapoczątki
Żeby zrozumieć fenomen MCU, muszę przypomnieć sytuację, w jakiej był Marvel przed 2008 rokiem w kontekście dojrzałej, dorosłej filmografii. Kino superbohaterskie i komiksowe było pod koniec XX wieku zdominowane przez DC, czyli śmiertelnego wroga dla Marvela. W najważniejszej konkurencji, czyli wydawaniu komiksów, popularność bohaterów Marvela i DC szła chyba łeb w łeb, ale na dużym ekranie było zgoła inaczej. Filmy takie jak Superman z 1978 roku (z niezapomnianym Christopherem Reevem), albo wizjonerski burtonowski Batman z Michaelem Keatonem to były ogromne sukcesy – zarówno kasowe, jak i według krytyków. Wystarczyło, żeby pociągnąć przygody bohaterów przez kilka ładnych lat.
Ok, żeby być fair muszę przyznać, że poza hitami DC miało też produkcje słabsze, ale to właśnie hity wyznaczały kierunek. Normalne więc, że Marvel chciał wejść na nowy rynek zbytu i uszczknąć z niego trochę kasy, ale… jakby to delikatnie ująć… nie były to próby udane. Być może było to spowodowane tym, że Marvel rzucał się chaotycznie między różnymi dystrybutorami i licencjonował swoich bohaterów między innymi wytwórni Paramount, Columbia Pictures, albo New Line Cinema. Nie było to w ogóle spójne, a sam Marvel nie miał wpływu na ostateczny kształt filmów i niewiele zarabiał na tym całym interesie.

Kojarzycie taki film, jak Kaczor Howard? Tego nawet nie chcą puszczać na darmowych kanałach telewizyjnych, takie to było słabe. 🙂 A to nie jedyna porażka. W moim odczuciu Marvel zaliczył sporo wtop (np. Punisher, Daredevil, czy Ghost Rider z ulubionym aktorem redaktora Bartasa, czyli Nicolasem Cagem), kilka podrygów w okolicach przeciętności (np. Blade, albo Fantastyczna Czwórka) i tylko dwie udane serie ze swoimi bohaterami. Jedną z nich był Spider-Man z Tobey’em Maguirem, a drugą X-Men z Patrickiem Stewardem.
Marvel potrzebował hitu, który pozwoliłby mu się wybić. Trochę to trwało, ale coś takiego w końcu nadeszło…
I rzekł Kevin Feige: „Niech się stanie Iron Man”. I stał się Iron Man, a było to dobre.
Słabe wyniki współpracy z różnymi wytwórniami spowodowały, że około 2005 roku w głowach pracowników Marvel Entertainment zakiełkował pomysł na własną produkcję. Niezależną i pod pełną kontrolą, w dodatku z postaciami, których okres licencjonowania i wypożyczania innym się kończył i których prawa do wykorzystania wracały na łono macierzy. Być może nawet dałoby radę zrobić kilka powiązanych filmów, ale wówczas był to pomysł szalony i ryzykowny. Nie wszyscy wierzyli w sukces i nawet założyciel Marvel Studios, czyli Avi Arad odszedł z tego biznesu w 2007 roku. Całość musiał trzymać w ryzach jego następca, czyli Kevin Feige.
Pamiętam, że w Polsce bohaterowie znani jako Avengers nie byli zbyt popularni. Słaba rozpoznawalność kinowa to jedno, ale nawet komiksy z Avengersami nie były znane powszechnie. Nieistniejące już dziś wydawnictwo komiksowe TM-Semic (pamięta ktoś?) skupiało się raczej na innych postaciach, dlatego u nas nikt nie wiedział za bardzo, kim jest ten cały Iron Man, o którym film zapowiedziano na 2008 rok.

Tymczasem produkcja okazała się być naprawdę dobra. O jej ocenie zaważyło kilka różnych czynników, a jednym z nich była genialnie dobrana obsada. Tytułową rolę dostał Robert Downey Jr., czyli aktor z przeszłością, który po początkowym sukcesie za młodu popadł w kłopoty z prawem i którego kariera nie błyszczała tak, jak kiedyś. Ten film pozwolił mu wrócić na szczyt. Aktor nie dość, że fizycznie przypominał Tony’ego Starka, to dodatkowo (podobnie jak odgrywana przez niego postać) musiał wykorzystać doświadczenia własnego życia (łącznie z pobytem w więzieniu), żeby dojść do tego, że sporo spaprał i że trzeba się wziąć za siebie. Robert Downey Jr momentami nie grał Tony’ego Starka. On po prostu był Tonym Starkiem.
Z mojego punktu widzenia ogromnym atutem filmu był scenariusz. Niby prosty, ale przez to nieprzekombinowany. Napisany zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki. Skupiający się na przemianie głównej postaci z klasycznym motywem Campbellowskiej podróży bohatera. To po prostu nie mogło się nie udać.
Jednak to, co najbardziej zaskoczyło widzów na świecie, to niepozorne pół minuty dodatkowej sceny, którą cierpliwi mogli obejrzeć po napisach końcowych, o ile oczywiście wcześniej nie wyszli z sali kinowej. Taka dodatkowa scena była wisienką na wspaniale przyrządzonym i podanym torcie. Zaproszono do niej szalenie rozpoznawalnego aktora, czyli Samuela L. Jacksona i sam widok tej buźki powodował opad szczęki, ale po jej obejrzeniu w głowach widzów pojawiało się pytanie: czy będzie z tego coś więcej, czy też wizyta na ekranie Nicka Fury’ego to tylko taki kosztujący sporo dolarów żart.

MCU? A co to?
Nadzieja na to, że „coś” z tej dodatkowej sceny wyniknie została znacząco wzmocniona, gdy widzowie zobaczyli drugi z filmów, tym razem opowiadający o Hulku. Sam film był taki sobie i nie zdobył aż takiego uznania, jak Iron Man. Dodatkowym problemem było chyba to, że zaledwie 5 lat wcześniej wypuszczono przecież inną produkcję pod tytułem Hulk, gdzie główną rolę dostał Eric Bana i który nie miał zbyt dobrych ocen. Oba filmy opowiadały o tym samym bohaterze i zniechęceni widzowie mogli mieć lekki mętlik w głowie. Przyznaję, że sam nie miałem ochoty na pójście do kina i nowego Hulka zobaczyłem sporo później. W dodatku nie do końca było wiadomo, czy Hulk z 2008 roku jest kontynuacją filmu z 2003, czy rebootem – nawet w naszej redakcji zdania są podzielone. Oficjalnie film z 2003 nie jest częścią MCU, ale bałagan był.

Wracając jednak do meritum… W scenie po napisach – która w zasadzie stała się już znakiem rozpoznawczym serii – pojawia się wcielający się w Tony’ego Starka sam Robert Downey Jr. – nawiasem rzecz biorąc nie ujęty nawet na liście płac i w napisach końcowych. Widzom po raz kolejny opadły szczęki z wrażenia, a nieśmiałe przypuszczenia co do rozwoju serii zaczęły zamieniać się w pewność. Fani wiedzieli już, że jest dobrze.
Potem poszło już z górki. W ciągu kolejnych kilku lat widzowie jeszcze raz mogli spotkać się z Iron Manem w drugiej części jego przygód, a ponadto otrzymaliśmy origin story dwóch nowych bohaterów: Captain America: Pierwszy Avenger oraz Thor. Za każdym razem filmy były bardzo solidnie zrobione, a scenariusze skupiały się na bohaterach i ich przemianie. Ponadto całość wyróżniało kilka wspólnych czynników.

Każdy z filmów niby traktował o osobnej historii, ale w tle przewijały się wspólne wątki, które bardzo zgrabnie łączyły w całość świat przestawiony. W każdej z produkcji kinomaniacy mogli zobaczyć znanych i uznanych aktorów w rolach drugoplanowych, np. Anthony’ego Hopkinsa, Rene Russo, Tommy’iego Lee Jonesa czy Stanleya Tucci’ego. Filmy w bardzo zgrabny sposób łączyły powagę – bo niektóre wątki traktowano bardzo poważnie – z przygodą, elementami komediowymi oraz zabawą z widzem. No i przyzwyczajono widzów do tego, że mają siedzieć w sali kinowej do samego końca, bo inaczej można przepuścić jakiś żartobliwy element w scenach po napisach.
Innymi słowy MCU nabierało kształtu, rozpoznawalność marki rosła, Marvel otrzymywał coraz więcej pochwał i kasy, a fani chcieli więcej i więcej. Czy mogło być lepiej?
Pierwsza faza MCU
Odpowiedź na tak postawione pytanie była zaskakująca: tak, mogło być jeszcze lepiej. Filmy spod marki MCU pogrupowano w coś, co nazwano „fazami”, a kulminacją pierwszej fazy był wypuszczony w 2012 roku film Avengers.
To był chyba pierwszy taki przypadek, gdy w jednej produkcji zebrano tyle znanych twarzy. Widzowie i krytycy piali z zachwytu, a pochwałom nie było końca. Nikt nigdy wcześniej nie zrobił filmu, w którym każdej z wielu ważnych dla fabuły postaci dano czas, by błyszczeć i gdzie taki zabieg się udał. Podkreślano w recenzjach, jak bardzo udane były wcześniejsze filmy i że Avengers jest czymś więcej od nich, co jest niesamowicie trudne nie tylko z artystycznego, ale również organizacyjnego punktu widzenia. Zresztą od strony fabuły też było nieźle, a film po prostu trzymał poziom poprzedników.
Na sukces na pewno składał się fakt, że widzowie mieli czas, by na spokojnie – przez 4 lata – poznać i przyzwyczaić się do postaci. Nie spieszono się, wprowadzając zbyt szybko wątki i bohaterów i eksploatując ich ponad miarę (ważne, jeszcze do tego wrócę). Do ogarnięcia całej pierwszej fazy wystarczyło obejrzeć 6 pełnometrażowych filmów, co było ilością „w sam raz”. Podkreślano też fakt, że MCU się nie powtarza. Dostaliśmy np. 3 filmy o pochodzeniu trzech bohaterów (origin story), ale dwóch kolejnych – Czarną Wdowę i Hawkeye’a – wprowadzono naturalnie, po prostu dając im coraz więcej czasu na ekranie.

Avengers było ogromnym sukcesem komercyjnym i artystycznym. W skali całego świata zarobił oszałamiające półtora miliarda dolarów. To suma, na którą inne wytwórnie filmowe patrzyły z nieukrywaną zazdrością, bo o ile jeszcze kilka lat wcześniej filmy z bohaterami Marvela były… takie sobie… o tyle teraz sytuacja znacząco się odwróciła. Nagle okazało się, że wspólne uniwersum filmowe rozpisane na wiele pełnometrażowych produkcji, to kapitalny sposób na zarobek i każdy chciał uszczknąć coś z tego tortu. Z różnym skutkiem. 🙂
Ale o tym opowiem w kolejnej części mojej opowieści…
Śmiecho powróci z analizą MCU w kolejnym artykule już niedługo… 😉