Naszą opowieść skończyliśmy w momencie, gdy po filmie Avengers Marvel Cinematic Universe zarobił mnóstwo kasy i jasnym już było, że pomysł na utworzenie spójnej historii rozpisanej na sporo filmów pełnometrażowych i wiele lat to całkiem dochodowa sprawa. Podjęte ryzyko się opłaciło, ludzie tłumnie rzucali się do kina i rozumieli to już wszyscy gracze na rynku. Konkurencja – poniekąd słusznie – stwierdziła, że trzeba się dostosować do MCU i zrobić coś własnego w podobnym stylu. Zaczęło się gorączkowe przetrząsanie archiwum w poszukiwaniu pomysłów na własne uniwersa.
Żeby była jasność: już wcześniej zdarzało się, że bohaterowie różnych osobnych filmów spotykali się w jakiejś produkcji, ale wtedy miało to zupełnie inny wymiar. Najczęściej takie spotkania miały charakter cross-overa, czyli filmu będącego jednorazową przygodą, bez jakichś większych konsekwencji. Jako przykład weźmy sobie film Alien vs Predator albo Freddy vs. Jason. Ot! Dotychczas niezależne postacie mogły sobie razem jednorazowo zaszaleć i tyle. W przeciwieństwie do MCU nie była to rozpisana na wiele filmów historia z jakimś wątkiem przewodnim, przewidziana na kilka produkcji do przodu.
Konkurencja też chce być jak MCU
Najbardziej oczywistym był ruch najgroźniejszego wroga Marvela, czyli DC. Właściciel takich marek jak Superman czy Batman był w dość trudnym położeniu, bo filmy z tymi bohaterami ciągle jeszcze były świeże w pamięci widzów. Dopiero co skończyła się dobrze odebrana trylogia Christophera Nolana (Batman: Początek, Mroczny Rycerz oraz Mroczny Rycerz powstaje), a i Supermena widziano na ekranie kilka lat wcześniej w filmie Bryana Singera. Włodarze DC i współpracującej z nim wytwórni Warner Bros. postanowili jednak olać ten fakt i zrobić reboot, czyli wyprodukować serię z zupełnie nowym początkiem, zaczynając wszystko od zera. Tak powstał odpowiednik MCU, czyli DCEU (pełna nazwa: DC Extended Universe).
Włodarze DC i Warner Bros. zrobili jednak ogromny błąd – byli zbyt niecierpliwi, jakby nie mogli doczekać się sukcesu i za wszelką cenę chcieli go przyśpieszyć. Pierwsza faza MCU składała się z 6 filmów, których premiery odbywały się w przeciągu 6 lat, w dodatku powoli wprowadzając bohaterów. DCEU poszło inna drogą. W moim (i chyba nie tylko moim) odczuciu bohaterowie DCEU byli wprowadzani bardzo chaotycznie i zbyt szybko. Już w drugim filmie z serii, czyli Batman v Superman, zaprezentowano wszystkie postacie, które później tworzyły grupę superbohaterów walczących ze złem.
Sytuacji nie poprawiały inne błędy, jak wtrącanie się wytwórni w pracę reżysera, zmiany w fabule, czy dokrętki na ostatnią chwilę. Wystarczy wspomnieć sytuację z 2017 roku, gdy postanowiono dodać do prawie gotowego filmu Justice League scenę z wcielającym się w Supermana Henry Cavillem. Problem w tym, że aktor był już w tym czasie zobowiązany umową podczas produkcji Mission: Impossible, gdzie jego postać nosiła zarost, a aktor – zgodnie z zapisani kontraktu – nie mógł zgolić wąsów. Nikt nie wyobrażał sobie nieogolonego Supermana, więc ekipa od efektów specjalnych musiała nieźle się napocić. Efekt był nienaturalny, wręcz komiczny.
Najgorsze, że filmy spod szyldu DCEU kulały od strony fabularnej. Scena, w której Superman i Batman dowiadują się, że mają mamusie o tym samym imieniu przeszła do historii jako jedna z najgorszych w roku 2016. Z założeń fabuły do Legionu Samobójców możemy w redakcji nabijać się aż do teraz. Całe uniwersum nie miało – i dalej nie ma – absolutnie żadnej myśli przewodniej, a mamy już 11 pełnometrażówek za sobą. I tak dalej, i tak dalej. Mówiąc w skrócie: dla mnie DCEU jest synonimem chaosu.
A inne uniwersa?
Cóż… Inne wytwórnie wcale nie radziły sobie lepiej. Universal pogrzebał w zakamarkach posiadanych praw autorskich i znalazł postacie ze starych horrorów, jak Mumia, Drakula, Doktor Jekyll (ten od pana Hyde’a) i kilka innych. Szumnie i z przytupem reklamowany film Mumia z Tomem Cruisem był jednak ogromną porażką i wytwórnia odłożyła plany na rozwijanie uniwersum na czas nieokreślony.
Podobnie było z Monsterverse, czyli filmach opowiadających o wielkich potworach, ale i one nie radziły sobie najlepiej w kinach. Być może było to efektem różnic kulturowych, bo mimo wszystko wielka Godzilla czy inne kaiju rozwalające Tokio zachwyca według mnie bardziej Japończyków, niż resztę świata. A być może problemem był film otwierający serię pod tytułem Godzilla, gdzie paskudnego gada wcale nie było widać przez większość czasu na ekranie, a gdy już go miano pokazać, to była mgła, albo było ciemno. Tak czy inaczej przez 9 lat powstały tylko 4 filmy, a o dynamicznym rozwoju uniwersum jakoś nie słychać.
Mówiąc wprost: naśladowcy, którzy próbowali skopiować sukces MCU w najlepszym wypadku kończyli z wynikami około przeciętnej.
MCU! MCU!
A tymczasem Marvel – jakimś cudem i pomimo ewidentnych porażek prób kopiowania formuły przez konkurencję – ciągle wydawał nowe filmy w swoim uniwersum i jako chyba jedynemu udawało się w ten sposób utrzymywać zainteresowanie widzów. I wpływy z biletów, ma się rozumieć. 😉
Do MCU systematycznie wprowadzano nowych bohaterów i nawet eksperymentowano z klimatem (jak w Zimowym Żołnierzu, który miał motywy filmu szpiegowskiego). Nie rezygnowano jednak z wypracowanych elementów charakterystycznych, jak sceny po napisach, gościnne występy znanych aktorów, a także – co najważniejsze – mocne scenariusze z zarysowanym wyraźnie motywem przewodnim.
Tym przewodnim motywem było poszukiwanie i wykorzystanie kamieni nieskończoności, czyli kilku bardzo silnych artefaktów, których zdobycie pozwoliłoby głównemu złoczyńcy na coś niewiarygodnie nikczemnego. Filmy pogrupowane w drugą lub trzecią fazę albo służyły do wprowadzenia do świata kolejnego bohatera (jak Ant-Man), albo posuwały wątek poszukiwania kamieni do przodu (jak Thor: Mroczny świat), a nierzadko i jedno i drugie (jak Strażnicy Galaktyki czy Dr Strange). Problem w tym, że uniwersum rosło i rosło, a na nieskazitelnym do tej pory pomyśle zaczynały się pojawiać pierwsze rysy.
Bo chodzi o to, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów
Pierwszym z problemów był rozrost uniwersum sam w sobie. Nie oszukujmy się: Marvel jest spółką, która ma przynosić akcjonariuszom pieniądze i jeśli pojawi się jakaś dojna krowa, to każde przedsiębiorstwo skorzysta z okazji. Świat przedstawiony w MCU zaczął powoli rozłazić się poza medium czysto filmowe, bo zaczęto tworzyć seriale poboczne. Mówiąc językiem korporacji: dywersyfikowano media i wpływy. 😉
Przy współpracy i z błogosławieństwem Marvel Studios sieć telewizyjna ABC wyprodukowała seriale z drugoplanowymi bohaterami filmowymi, a mianowicie Agenci T.A.R.C.Z.Y. (7 sezonów), Agentka Carter (2 sezony) i wreszcie słabiutki Inhumans (zakończony po pierwszym sezonie). Równolegle Netflix tworzył i udostępniał aż sześć powiązanych ze sobą seriali, każdy po 2-3 sezony, dziejących się w jednej dzielnicy Nowego Jorku i opowiadających o współpracujących ze sobą lokalnych superbohaterach (Daredevil, Jessica Jones, Luke Cage, Iron Fist, Punisher oraz Defenders).
Poziom seriali był nierówny. Część, jak Jessica Jones czy pierwszy sezon Daredevila (ze świetnym Charlie Coxem), potrafiło wciągnąć. Z drugiej strony Inhumans i Iron Fist lepiej omijać z daleka. Rzecz w tym, że fani – aby nadążyć za wszystkimi wydarzeniami w świecie MCU – musieli już nie tylko chodzić do kina, ale również śledzić dodatkowe media, często jako dodatkowo płatne platformy streamingowe, albo płatne kanały telewizyjne. Poza tym poza USA część produkcji pojawiała się z opóźnieniem (o ile w ogóle), np. w Polsce finał Agentów T.A.R.C.Z.Y. legalnie i oficjalnie pokazano dwa lata po amerykańskiej premierze.
Innym problemem w moich oczach zaczynało być wciskanie na siłę postaci i wątków, bez których cała seria spokojnie mogłaby się obyć, a także powolna erozja scenariuszy. Weźmy taki film: Kapitan Marvel. To dwudziesty pierwszy film w serii i zrozumiałe, że scenarzyści nie mogą się powtarzać. Jednak tutaj zabrakło pomysłu na postać, która w finale trzeciej fazy pojawia się tylko przez kilka minut w ostatniej, końcowej bitwie. W dodatku główna bohaterka jest nudna – w zasadzie od początku wszystko umie, jest silna i niezależna, a poza odkrywaniem własnej przeszłości nie ma za bardzo przeszkód do przezwyciężenia. Nie pomagał fakt, że w wywiadach z mediami odgrywająca tytułową postać Brie Larson pozwalała sobie na niewybredne docinki w kierunku osób krytykujących jej występ.
Finał MCU rządzi!
Drobne rysy nie przeszkadzały jednak w dobrej passie wytwórni, która powoli (bo w każdej fazie było coraz więcej filmów), ale konsekwentnie prowadziła spajający całość wątek. Było na tyle dobrze i dochodowo, że do współpracy udało się nawet namówić konkurencję w postaci wytwórni Sony, która z powodów licencyjnych i historycznych miała prawo decyzji o wykorzystaniu jednej z marvelowskich postaci, czyli Spider-mana. To też okazało się być dobrym ruchem, choć za sukcesem pojawienia się „Pająka” w filmach MCU poza kwestiami na poziomie producentów stoi też charyzma i urok wcielającego się w tę rolę młodego Toma Hollanda.
Wszystkie trzy fazy MCU, na które łącznie składają się 23 filmy pełnometrażowe i które zbiorczo zaczęto nazywać „Sagą Nieskończoności”, fabularnie kończą się wielkim finałem, w którym udział biorą chyba wszystkie postacie do tej pory pokazane na ekranie. To było ogromne przedsięwzięcie, które skalą o niebo przebijało Avengersów z 2012 roku i które zbiegało się z 10-leciem powstania Marvel Studios i pierwszego filmu w uniwersum MCU. Z tej okazji zebrano aktorów do wspólnego zdjęcia. Muszę przyznać, że fotka robi wrażenie, jeśli chodzi o ilość rozpoznawalnych twarzy.
Szefowie Marvela zdecydowanie musieli być też zadowoleni z wyników finansowych całego przedsięwzięcia. Pokonanie ostatecznego złoczyńcy podzielono na dwie części. Pierwsza z nich, Avengers: Wojna bez granic, przyniosła dochód w wysokości 2 miliardów dolarów, a wpływy z drugiej, Avengers: Koniec gry, to oszałamiające 2 miliardy i 800 milionów dolarów. Sporo, co nie? Oznaczało to tylko jedno: polecenie z góry, by dalej doić tę krowę.
Fabularnie „Saga Nieskończoności” kończy się pokonaniem największego zagrożenia, jakie mogło pojawić się w świecie przedstawionym. I to oznaczało spory kłopot, no bo jak przebić wydarzenie na skalę galaktyczną? Scenarzyści stanęli przed nie lada wyzwaniem, by z jednej strony dać odetchnąć widzom, a z drugiej przygotować fundament pod kolejny wątek fabularny. Tylko jak to zrobić? Przypominam, że był to czas, gdy w pewnym dalekim kraju ktoś miał nieprzyjemny kontakt z nietoperzem i świat ogarnęła pandemia. Izolacja i ograniczenia nie pomagały w żadnym aspekcie życia, również w biznesie rozrywkowym.
O tym, jak potoczyła się produkcja czwartej fazy MCU i o jej odbiorze przez widzów opowiem w ostatniej części mojej opowieści…
Śmiecho powróci z analizą MCU w kolejnym artykule już niedługo… 😉