
Uwaga! Artykuł zawiera spoilery z pierwszego odcinka serialu Mandalorianin.
Serial Mandalorianin od samego początku budził wśród widzów pozytywne odczucia. Powszechne zachwyty kierowano w stronę postaci Grogu, czy też jak go nazywano na początku, w kierunku baby-Yody. Specjaliści zachwycali się technikaliami, a dokładniej po raz pierwszy zastosowanymi na taką skalę sztucznie generowanymi fotorealistycznymi tłami w czasie rzeczywistym, które były wyświetlane za aktorami na dużych ekranach. W naszej redakcji odczucia były jednak odrobinę inne.
O ile do kwestii technicznych i wizualnych nie mieliśmy zastrzeżeń, o tyle scenariusz według nas przypominał grę komputerową. Bohater w pierwszych sezonach w każdym odcinku dostawał zadanie, czy też „questa”, by po jego wykonaniu dostać nagrodę i wymaksować swoje statystyki. Przecież to podstawa każdego porządnego RPGa. 🙂 Nie do końca podobał mi się też spin-off, czyli serial Księga Boba Fetty, z którym Mandalorianin dzieli część fabuły i który w zasadzie powinno się traktować jak nierozdzielną całość. Tam kłopotem był chyba wiek głównego aktora, który pociągał za sobą konieczność ugładzenia charakteru postaci. Boba Fett z zakapiora stał się statecznym starszym panem z za dużym brzuszkiem. I to w ciągu kilku dni w świecie przedstawionym.
Nie mniej Disney i Lucas Films postanowiły, że będą kontynuować realizację serialu, a Din Djarin i Grogu będą dalej cieszyć widzów swoimi przygodami. Czy pierwszy odcinek najnowszego sezonu był dobrą zabawą i świetnym widowiskiem? Cóż… Miał trochę wad i zalet…
Mandalorianin ciągle w drodze
Poprzednie przygody zakończyły się tym, że do naszego bohatera na stałe dołączył Grogu (z własnego wyboru), by razem wykonać kolejne zadanie. Tym razem chodzi o odkupienie win – Din Djarin odsłonił twarz, co jest absolutnie niezgodne ze zwyczajami jego narodu. Jest traktowany jako wyrzutek i jedynym sposobem na powrót do swoich jest wykąpanie się w wodzie na ojczystej planecie Mandalorian. Problem w tym, że planeta jest opuszczona po Wielkiej Czystce, czyli wojnie z Imperium. Jest skażona promieniowaniem, niebezpieczna dla życia, a w dodatku, wody pod kopalniami najpewniej już nie ma. Mandalorianin ma jednak ciągle nadzieję na odkupienie, więc chce zmontować ekipę, która pomoże mu w dotarciu na planetę.

Odcinek zaczyna się czymś, co w pierwszej chwili odebrałem jako retrospekcję. Pokazano młodego chłopaka, który w tradycyjnej mandaloriańskiej ceremonii otrzymuje swoją zbroję i składa uroczystą przysięgę. Dość szybko okazało się jednak, że to teraźniejszość, chłopak jest (póki co) mało istotny dla fabuły, a całość była tylko wstępem do wybuchowego wejścia naszego głównego bohatera.
Din Djarin odwiedza potem kumpla z poprzednich odcinków, czyli Greefa Karga, kierującego coraz bardziej prosperującym miasteczkiem Nevarro. Ma nadzieję, że uda się do ekipy zebrać IG-11, droida uszkodzonego pod koniec pierwszego sezonu. Uszkodzenia są jednak zbyt wielkie, więc Din odchodzi z niczym (drażniąc tylko przy okazji kilku piratów). Następnie udaje się do Bo-Katan, by namówić jej ekipę do pomocy, ale ta też nie jest w stanie mu pomóc, bo ekipa odeszła, a Bo-Katan została sama.
W skrócie: sporo było kręcenia się w kółko.
Minusy…
Mówiąc wprost to kręcenie się bez celu jest według mnie największą wadą tego odcinka. Mandalorianin odwiedza w ciągu 30 antenowych minut aż trzy lokacje, w każdej z nich rozmawia z jakąś postacią znaną z poprzednich odcinków, ale za każdym razem albo nie dowiaduje się niczego nowego, albo wręcz odchodzi z niczym. Fabuła nie posuwa się prawie wcale do przodu i nie miałbym nic przeciwko, gdyby ten czas był wykorzystany na przykład w celu rozwinięcia świata przedstawionego, albo by pogłębić jakiś aspekt postaci. Nie marudziłem, gdy serial Andor toczył się leniwie, ale tam atutem był ciemny klimat neo-noir. Tu wydawało mi się, że twórcy chcą jakby trochę na siłę przypomnieć widzom lokacje i postacie, ale wyszło to trochę sztucznie.
Z drugiej strony moja pociecha – wspomniany kilkukrotnie w recenzjach Andora największy specjalista od Gwiezdnych Wojen w moim domu – stwierdza, że jest to pierwszy odcinek i trzeba dać serialowi szansę. Coż… Może ma trochę racji. 🙂 I jakby nie patrzeć, to fabuła lekko jest popchnięta: wprowadzone zostają postacie piratów i dowiadujemy się w zmianach w świecie przedstawionym (niestety przez ekspozycje, których nie cierpię). Ale z punktu widzenia głównej postaci nie zmienia się nic.
Jest jeszcze kilka pytań, na które nie ma odpowiedzi, a które ciut drażnią. 🙂 Dlaczego piraci zapominają o Greefie i chcą się mścić tylko na Mandalorianinie, skoro ci w dwójkę zadarli z piratami? Dlaczego z droida, który uległ samodestrukcji ocalał korpus, a całkowitemu zniszczeniu uległy nogi? I czy odkupienie przed Wielką Czystką było banalne – co słusznie zauważyła moja pociecha – skoro dostęp do świętej wody mógł być powszechny. 🙂
…i plusy
Trzeba jednak pamiętać, że Mandalorianin to część uniwersum Gwiezdnych Wojen, a tam często „licentia poetica” i kwestie przygodowo-wizualne brały górę nad rozsądkiem i konsekwencjami. Tutaj też jako duży plus muszę na pewno uznać widowiskowość i to, że w zasadzie od pierwszej sceny czuć klimat starych, dobrych Star Warsów. Walka Mandalorian z przerośniętym aligatorem, choć niepotrzebna z punktu widzenia fabuły, to cieszyła oko. W tle przewijają się droidy, rasy i rekwizyty znane od lat i ilość mrugnięć okiem do twardych fanów jest tu niesamowita. Mnie osobiście rozbawiło stado Kowakian na drzewie albo próba naprawienia droida przez Anzellan. Ot! Mordka mi się uśmiechnęła i tyle. 🙂 Ale ja to ja. Specjaliści od Gwiezdnych Wojen poczują się tu jak w domu.
Nie wolno też zapominać o świetnych grafikach koncepcyjnych, które pokazywane są na napisach końcowych. Może to głupio zabrzmi, ale mnie się szalenie podobają. Odcinek był bardzo krótki, miał zaledwie 30 minut, więc póki co traktuję go jako otwarcie i czekam na to, co stanie się za tydzień.