
Uwaga! Artykuł zawiera spoilery z czwartego odcinka serialu Star Trek: Picard.
Ostatnim razem zasugerowałem „teorię sinusoidy”, według której parzyste odcinki serialu Star Trek: Picard miały być słabe, a nieparzyste dobre. Spodziewałem się zatem – zgodnie z teorią – czegoś, o czym będę mógł pomarudzić, ale okazało się, że postawiona hipoteza jest chyba nietrafiona. 🙂 Wszystko przez to, że pomimo dość głupich elementów, to widać tu sporo starej, dobrej „trekowości”…
Będące tytułem bieżącego odcinka hasło „No Win Scenario” ma w świecie Star Treka bardzo znamienne znaczenie. To sytuacja bez wyjścia, w której każda akcja (lub nawet jej brak) oznacza w jakimś stopniu porażkę lub stratę. Okazuje się, że nasi bohaterowie potrafią wyjść z dowolnej sytuacji, nawet takiej tragicznej. Najbardziej znanym przykładem jest tu chyba kapitan James T. Kirk i to, jak poradził sobie ze sławetnym szkoleniowym scenariuszem o nazwie Kobayashi Maru. Kirk sam wspominał w Gniewie Khana, że nie wierzy w sytuację bez wyjścia, a na treningu po prostu oszukiwał. 🙂
Picard w pułapce?
Nawiązań do filmu Gniew Khana jest w serialu Picard więcej, bo nawet czołówka jest chyba pod tym kątem stylizowana. Również sam pomysł na to, by bohaterowie schowali się w mgławicy, gdzie czujniki wrogiego okrętu będą zakłócane żywcem przypomina gonitwę Kirka z Khanem w mgławicy Mutara. Ale wracając do odcinka…
Tym razem twórcy skupiają się na jednym wątku, kompletnie porzucając perypetie Raffi i Worfa. Okręt USS Titan po walce z kapitan Vadic opada powoli w stronę studni grawitacyjnej, bohaterowie mają tylko kilka godzin życia przed sobą. Wydostać się nie można, bo nie pozwalają na to uszkodzenia okrętu, a na dodatek gdzieś na pokładach grasuje zmiennokształtny sabotażysta. Sytuacja bez wyjścia?
No jednak nie, bo Beverly Crusher orientuje się, że dziwne błyski w mgławicy przypominają skurcze porodowe. Dzięki umiejętnie wykorzystanemu technobełkotowi możliwe jest wykorzystanie takiego skurczo-błysku jako fali, która wypchnie okręt poza niebezpieczeństwo. Oczywiście nie jest to łatwe, bo oznacza to przeróbki okrętu, które potrafi tylko jeden człowiek na pokładzie, a ponadto trzeba jeszcze uważać na sabotażystę.
Chyba nie muszę pisać, jak to się skończyło, prawda? Wystarczy wspomnieć, że sezon się jeszcze nie kończy i przed nami kilka odcinków z Picardem i ferajną.
Plusy dodatnie
W naszej redakcji nie mamy zbyt pochlebnego zdania o najnowszych serialach spod marki Star Trek. Dużo w tym winy tego, jak twórcy wykorzystali Star Trek: Discovery do gloryfikowania jedynej słusznej postaci kosztem fabuły, konsekwencji i idei Gene’a Roddenberry’ego (twórcy Star Treka). Widać jednak powolny odwrót od tej ślepej uliczki, co pokazują najnowsze Treki, jak Strange New Worlds, Lower Decks czy właśnie trzeci sezon Picarda.
Bohaterowie muszą współpracować jako całość. Beverly coś zauważyła i zasugerowała, Riker to klepnął i koordynował, Picard musiał pokierować okrętem, a w tym czasie Shaw naprawiał konsolę. Załoga musiała „tylko” zaufać kapitanowi i wstrzymać oddech na kilka minut, gdy podtrzymywanie życia było wyłączone. I każdy z tych elementów był równie ważny, jak inne. Podoba mi się podejście do zadania, sytuacji i rozwiązania, bo jako żywo przypomina najlepsze wątki w czasach świetności serii.
Podobnie echa „roddebberyzmu” widzę w scenie, gdy Siódemka musi dogadać się z nielubianym kapitanem Shawem i z własnej woli przekazuje mu informacje o zmiennokształtnym sabotażyście. Pomimo tego, że oboje za sobą nie przepadają, to jednak współpracują, a nawet momentami dogadują się bez słów, co wszystkim wychodzi na dobre. A końcu nawiązują coś w rodzaju nici sympatii i szacunku.
Na koniec zostawiam pomysł twórców na to, że mgławica nie jest zwykłą zbieraniną gazu i pyłu, a raczej jakąś kompletnie nieznaną i niezrozumiałą dla nas formą życia. Ten pomysł jest… hmm… jakby to ująć…? Powiedzmy „fantastyczno-naukowy” – w bardzo pozytywnym znaczeniu tego wyrażenia. 🙂 Zresztą nawet w pierwszym odcinku Star Trek: Następne Pokolenie, czyli Encounter at Farpoint pojawiają się istoty trochę podobne do tego czegoś, co wykluło się z mgławicy. Dla mnie podobieństwo jest ogromne. Zresztą bardzo często najlepsze odcinki Star Treka opowiadały o spotkaniu z czymś nieznanym, co żyło i co trzeba szanować.
Ostatecznie elementów, które składały się na serial w jego najlepszych latach i które świadczyły o jego statusie, widać tu całkiem sporo.
Plusy średnie i ujemne
Nie oszukujmy się jednak – Picard nie jest serialem genialnym i ma swoje za uszami. Dla mnie jedną z większych wad jest przewidywalność. To, że bohaterowie przeżyją i umkną ze studni grawitacyjnej było do przewidzenia. Ale również łatwo było odgadnąć to, w jakiej postaci aktualnie jest zmiennokształtny. W scenie, gdy Sidney La Forge wchodzi do maszynowni brakowało tylko, by niosła ze sobą błyskający transparent z napisem „Jestem wrogiem. Do mnie strzelać”.
Dziwne jest też zachowanie kapitan Vadic, bo strasznie drażni mnie jej maniera złoczyńcy. Ten diaboliczny śmiech, lekkie obłąkanie – to wszystko było oznaką złoli z kina klasy B, albo z parodii filmów szpiegowskich. To nie przystoi w poważnym filmie science-fiction. No i niech mi ktoś wyjaśni, czy ręka Vadic jest samodzielnym żyjącym i zmiennokształtnym bytem?
Pomimo tych wpadek nie było jednak źle. To nie jest procedural, jakim Star Trek był w latach 90tych i chyba bardziej trzeba traktować trzeci sezon Star Trek: Picard jak film pełnometrażowy, tylko oglądany na raty. Z takim podejściem nie jest tak źle, jak nastawiałem się przed seansem. Natomiast z pewnością jest lepiej od dwóch poprzednich sezonów tego serialu. Powiedzmy, że jestem ostrożnie optymistyczny. 🙂
Błagam, niech twórcy tego nie zepsują…