Uwaga! Artykuł zawiera spoilery z szóstego odcinka serialu Mandalorianin.
Gdybym mógł opisać jednym zdaniem to, co myślałem po obejrzeniu szóstego odcinka serialu Mandalorianin, to najdelikatniejsze byłoby „Co ja patrzę?”. W wersji bardziej rozbudowanej: „Czy tych scenarzystów do reszty porąbało?” Już tłumaczę, skąd taka drastyczna opinia…
Romeo i Julia w kosmosie
Zaczyna się normalnie. Majestatyczny okręt płynie w kosmosie, widzimy kapitan rasy Quarren, która w interesujący sposób odpoczywa w trakcie podróży, gdy nagle pojawia się statek wyglądający jak imperialny. Robi się groźnie…
…i wtedy cały klimat szlag trafia, gdy okazuje się, że imperialnym okrętem kierują Mandalorianie (byli podwładni Bo-Katan), mający za zadanie rozdzielić kochanków. Serio. Odpoczywająca na mostku kapitan rasy Quarren miłuje z wzajemnością jakiegoś księcia rasy Mon Calamari, co nie podoba się jego rodzicom, którzy zlecili przyprowadzenie niesfornego syna do domu. Mandalorianie kasą nie gardzą, więc zlecenie przyjęli.
Powiem tak: dla mnie Star Wars to nie Romeo i Julia. Gwiezdne Wojny to ponadczasowa kompilacja mitów o walce dobra ze złem w kosmicznych realiach, gdzie przygoda, radość i gonitwa czają się za każdym rogiem. Negocjacje z Mandalorianami przy jednoczesnym rzewnym pożegnaniu kochanków to nie jest to, czego oczekuję. Mandalorianie powinni tam wjechać z blasterami, postawić wszystkich pod ścianą, poszukiwanego księciunia zamrozić w karbonicie i czmychnąć, nim ktokolwiek by się zorientował. A tu? A tu zrobiło się zbyt cukierkowo, jak na mój gust. Niestety potem było jeszcze gorzej…
Pan Kleks w kosmosie
Z poprzedniego odcinka wiemy, że Bo-Katan otrzymała zadanie zjednoczenia wszystkich klanów Mandalorian. W tym celu razem z Din Dajrinem udaje się na planetę Plazir-15, gdzie przebywają jej dawni kompani (trudniący się chociażby przyprowadzaniem do domu niesfornych dzieci). Bo-Katan ma nadzieję, że jakoś uda jej się przekonać swoich do tego, że może nimi kierować.
Rzecz w tym, że przed spotkaniem z Mandalorianami nasi bohaterowie zostają przechwyceni przez rządzących planetą, który – o dziwo! – dają Bo-Katan i Dinowi zadanie do wykonania. Boże… Jaka to była dziwna scena… Planetą kierują Jack Black, którego jeszcze kojarzę jako aktora z innych filmów, oraz jakaś Lizzo, której za cholerę nie znam. Musiałem wyszukać w sieci, że to jakaś raperka, czy inna osobistość znana w Stanach. I teraz zastanawiam się, czy twórcy mieli nadzieję, że to cameo jakoś zwali mnie z nóg? Oraz na czym polega ustrój polityczny i społeczny, gdzie arystokrację wybiera się w demokratycznych wyborach.
Ale ja nie o tym miałem pisać. Cała sceneria w pałacu przypomina Pana Kleksa w kosmosie. Nie zmieniłoby się nic, gdyby tam wkleić Wielkiego Elektronika, albo Bohdana Smolenia w barokowej peruce i z pudrem na nosie. Jest słodko, cukierkowo, a aktorzy brawurowo ogrywają swoje postacie i ich emocje w sposób, jaki nie spotyka się od czasów kina niemego. Serio. Łaska i dobroć oraz brak umiejętności aktorskich wylewają się z ekranu i brudzą mi podłogę…
Na czym polega zadanie od Lizzo i Jacka Blacka? Otóż planeta jest idyllą, gdzie wszystkie prace są wykonywane przez roboty – w tym również przez przejęte po imperium czy separatystach droidy bojowe. Niestety część droidów zaczęła fiksować, więc Din i Bo-Katan muszą znaleźć przyczynę problemu i ją wyeliminować. Nasi bohaterowie udają się do stacji kontroli droidów, gdzie mocno podstarzały doktor Emmet Brown tłumaczy, że nie może wyłączyć groźnych maszyn, bo mieszkańcy zagłosowali przeciw wyłączeniu, a demokracja jest święta.
Podsumujmy: droidy bojowe (używane do zabijania na wojnie) wymykają się spod kontroli, ale nie można ich wyłączyć, bo taka jest wola ludu. Argument: bo za kilka dni czy tygodni wszystko by się zawaliło, bo nikt nie umie już tu pracować.
Bo-Katan i Din prowadzą śledztwo. Poszlaki kierują ich do baru robotów (sic!) i niższych poziomów miasta (gdzie przy naprawie droidów PRACUJĄ osobnicy z rasy Ugnaugth), by ostatecznie dojść do wniosku, że za wszystkim stoi doktor Emmet Brown. Nie pytajcie mnie o jego motywy. Słuchałem, ale nie zrozumiałem ich…
Ostrzegam: jeśli macie problemy z żołądkiem i łatwo wymiotujecie, albo jesteście cukrzykami, to odpuście sobie ten akapit. Łaskawa władczyni planety z jednej strony ułaskawia złoczyńcę mówi o wybaczeniu (edit: Eustachy! dzięki za zwrócenie uwagi) (bo „kto z nas nie popełnia błędów?”), a z drugiej skazuje go na wygnanie. Następnie wręcza Bo-Katan honorowe klucze do miasta, przygotowane akurat na tę okazję i trzymane pod ręką oraz z wszelkimi honorami pasuje małego Grogu na rycerza. Serio! Bierze wielką, metalową klingę, klepie małego żelastwem po ramionach i pasuje go na rycerza! Za co! Za siedzenie jej na kolanach przez cały odcinek?
Mandalorianin, czyli jak znaleźć luki w prawie
Po wykonaniu zadania Bo-Katan dociera do Mandalorian, gdzie za pomocą drobnej luki w prawie okazuje się, że jednak może stanąć na czele wszystkich klanów. Wszystko rozbija się o Darksaber, czyli miecz będący insygniami władzy, a który obecnie dzierży Din Djarin. U Mandalorian nie można tak po prostu przekazać miecza, a więc i przekazać władzę, ale należy to zrobić w walce. Miecz musi być zdobyty, co trochę nie pasuje naszym bohaterom, bo w sumie są przyjaciółmi i nie chcą się wyrzynać. Ale przy odpowiedniej interpretacji prawa wszystko jest możliwe. 😉
Din stwierdza, że skoro trzy odcinki temu pokonała go mechaniczno-biologiczna pokraka w jaskiniach Mandalora, a Bo-Katan ubiła stwora, to w zasadzie miecz już od kilku odcinków jej się należy. To przecież oczywiste, prawda? I zgadzają się z tym wszyscy obecni tam Mandalorianie, wszyscy się cieszą, a radości nie było końca.
Mandalorianin, czyli jak spieprzyć serial
Jeszcze do niedawna miałem jakieś nadzieje, że serial Mandalorianin będzie się przyjemnie oglądać. Może nie jest genialną telenowelą, ale wystarczająco dobrą, żeby po codzienności i pracy wieczorami zabierać mnie w przygodową podróż do odległej galaktyki. Powoli jednak wszystko się rozsypuje, jak domek z kart, a wady stają się coraz bardziej widoczne.
Nie rozumiem struktury sezonu i nie wiem zupełnie, o czym on opowiada. Na początku myślałem, że chodzi o odkupienie Din Djarina po tym, jak dla ratowania Grogu (albo w przypływie uczuć do niego) naciągnął własne zasady i pokazał małemu własną twarz. Ale nie – główny bohater zyskał odkupienie już w drugim odcinku. Potem myślałem, że chodzi o polityczną opowieść o tym, jak to po przejęciu władzy przez Rebeliantów w galaktyce nowe władze nie dają sobie rady z rządami i po cichu wpadają w sidła Nowego Porządku. Albo jeszcze lepiej: same stają się Nowym Porządkiem, niczym świnie w orvellowskim Folwarku Zwierzęcym. Ale chyba też nie o to chodzi…
Podobieństwa do gry komputerowej, czyli wykorzystywanie powtarzalnego schematu „zadanie-nagroda” drażnią i źle świadczą o umiejętnościach scenarzystów, ale nie to jest najgorsze. Twórcy nie potrafią stworzyć spójnej, ciągłej historii, a całość sprawia wrażenie szarpanej. Widz jest rzucany po różnych wątkach i lokalizacjach tylko po to, żeby na końcu zrobić „wow! więc tak to się łączy!”, ale mnie to osobiście męczy. Dziwne cameo, które większą radochę dają twórcom, niż widzowi, kompletny brak przywiązania do postaci – to tylko niektóre z szeregu grzechów.
A cukierkowość i widok Jacka Blacka jako gubernatora Don Manuel Karmello de Bazar dobiły mnie już zupełnie.