Uwaga! Artykuł zawiera spoilery do pierwszego sezonu serialu Za lepsze jutro.
AppleTV+ mocno nas ostatnio rozpieszcza serialami science-fiction. Mamy do dyspozycji chociażby rewelacyjne For All Mankind, które doczekało się już trzech sezonów, jest hit zeszłego roku, czyli Severance, w tym roku za to doczekaliśmy się już Extrapolations, a niedawno miała miejsce premiera postapokaliptycznego Silo. Moją uwagę natomiast zwróciła inna tegoroczna premiera. Mam na myśli Hello Tomorrow!, czy jak wolicie w naszej ojczystej mowie Za lepsze jutro. Mam wrażenie, że produkcja przeszła mocno bez echa. Od pierwszego trailera urzekła mnie klimatem retro science-fiction i gdy tylko znalazłem chwilę czasu postanowiłem nadrobić ten intrygujący na pierwszy rzut oka serial.
Fabuła
Poza faktem, że serial jest usytuowany w latach 50. w retrofuturystycznych Stanach Zjednoczonych, fabuła jest całkiem standardowa. Głównym bohaterem historii jest Jack Billings, obwoźny sprzedawca, który sprzedaje domy na Księżycu. To znaczy sprzedaje je na Ziemi, w rzeczonych USA, ale same nieruchomości znajdują się na naturalnym satelicie naszej planety. Idzie mu całkiem nieźle, ale właśnie wraz ze swoimi współpracownikami zawitał do miasteczka, gdzie mieszka jego dorosły już syn Joey Shorter wraz z matką, od których wiele lat temu odszedł i z którymi nie utrzymywał kontaktu. Na domiar złego była wybranka Jacka właśnie uległa wypadkowi – potrąciła ją autonomiczna ciężarówka kurierska i wylądowała w śpiączce w szpitalu.
Jak można się domyślić zatem, cała fabuła kręci się wokół dwóch wątków. Po pierwsze Jack chce pomóc synowi, wkręca go w swój interes, ale też boi się przyznać, że jest jego ojcem. Po drugie jesteśmy świadkami działania szemranego interesu, bo zarówno korporacja dla której pracuje Jack, jak i same domki na Księżycu nie istnieją, a klienci kupują nie dość że dziury w ziemi, to na dodatek nie na Ziemi. 😛 Natomiast zaplanowane starty rakiet do wymarzonego nowego życia na Srebrnym Globie jakimś dziwnym trafem cały czas się opóźniają.
Finalnie, co też nie jest niczym zaskakującym, cała sprawa się rypie. Joey – gdy się dowiaduje że to szwindel – rezygnuje z roboty. Prawa ręka Jacka Shirley, która również odkrywa prawdę, z hukiem odchodzi z pracy, natomiast klienci zaczynają żądać zwrotów gotówki. Sam Jack ostatecznie przechodzi olśnienie i przemianę i chce wszystko naprawić, a na działce na Księżycu faktycznie wybudować zakontraktowane posiadłości.
Nuda. Nic się nie dzieje.
Sami widzicie, że poza settingiem, w którym dzieje się fabuła Za lepsze jutro, nie ma tutaj zbyt oryginalnego pomysłu na historię. Oglądając kolejne odcinki miałem wrażenie, że to wszystko już gdzieś widziałem. Przewidywalność jest na takim poziomie, że szwindel z działkami w zasadzie odgaduje się w pierwszych minutach wątku. Fakt, że na szczęście sam scenariusz jakoś długo się nie kryje z tą informacją i już pod koniec pierwszego lub drugiego odcinka odkrywa karty dla tych mniej domyślnych widzów. Podobnie nudą wieje w wątku relacji syna z ojcem. Tutaj już w ogóle nie ma nic nowego – to wszystko już było przerabiane na wszelakie sposoby.
I to jest główny problem tego serialu, bo oglądając kolejne odcinki cały czas miałem nadzieję, że jakaś petarda się zadzieje, być może jeszcze coś się wydarzy… a tu nic, nuda, nic się nie dzieje. A tylko ta nadzieja trzymała mnie do obejrzenia sezonu do końca, bo świat przedstawiony – nie ważnie jak doskonale stworzony – nie nadrobi słabej fabuły niestety i nie zatrzyma mnie przy ekranie.
Falloutowy świat
Ale jak jesteśmy już przy stworzonym tutaj retrofuturystycznym świecie, to z przyjemnością na chwilę się przy tym temacie zatrzymam. Bo jak do fabuły mam spore zastrzeżenia, tak do tych alternatywnych amerykańskich lat 50. mógłbym pisać pochwalne peany. Od czasów Fallouta jestem miłośnikiem takiej estetyki, gdzie właśnie mamy niby znane nam powojenne lata, ale technologia poszła o wiele bardziej do przodu. Mamy tutaj chociażby samochody bez kół, unoszące się pół metra nad ziemią. Wszędzie widoczne są z pozoru prymitywne roboty asystujące ludziom przy pracy czy pomagające w życiu codziennym – są chociażby barmanami, lokajami itp.
Nowinek technologicznych jest sporo i można by je jeszcze wymieniać długo. Ważne jest, że poziom szczegółowości jest tutaj olśniewający. Czuć, że ten świat jest dobrze przemyślany i naturalny dla mieszkańców. Wszystkie nowinki mają tu sens, często widać jedynie jakiś gadżet gdzieś w tle. Krótko mówiąc: tak sobie można wyobrażać świat z Fallouta przed wybuchem nuklearnego holocaustu.
Wraz z pomysłem idzie też realizacja, bo wizualnie jest świetnie. Świat przedstawiony robi to wrażenie i aż żal, że taki potencjał został zmarnowany przez brak pomysłu na ciekawą historię. A jak dobrze przemyślane są te retrofuturystyczne Stany Zjednoczone, niech pokaże fakt, że ja, człowiek który zakłada krawat raz na dekadę, byłem zachwycony designem krawatów w serialu. 🙂
Jasna strona bohaterów
Pozostało jeszcze wspomnieć co nieco o postaciach w serialu, bo jest to dość ciekawa sprawa. Z jednej strony mamy całkiem ciekawe postacie, na dodatek świetnie zagrane. Główny bohater Jack, grany przez Billy’ego Crudupa, to świetny sprzedawca, który potrafi doskonale kłamać w każdej sytuacji. Znów nie jest to nic oryginalnego, ale w takiej formie tego aktora sobie nie przypominam, jakby rola była skrojona pod niego, a na dodatek na tle reszty bohaterów jest chyba postacią najciekawszą.
Nieźle tez jest w przypadku prawej ręki Jacka, czyli Shirley, która jest mocno stąpającą po ziemi managerką, która ogarnia całą papierologię przedsięwzięcia pod nazwą Brightside i jest to jedyna osoba, z której zdaniem liczy się Jack. Moim zdaniem nieco za mało jej na ekranie, ale charyzma jaka od niej bije dobrze, może innego typu, ale równie silna jak Jacka, jest dobrą przeciwwagą dla głównego bohatera.
O co chodzi z tymi postaciami?
Wiem, że na razie brzmi to dobrze, ale jest też druga strona zaproponowanych w Hello Tomorrow! postaci. Większość z nich jest strasznie przerysowana i szablonowa aż do bólu. Co mam na myśli? Mamy tutaj na przykład klasyczną, stereotypową żonę-kurę domową Myrtle, która nagle postanawia zmienić wszystko w swoim życiu. Brzmi ok, ale problem w tym, że po jednym odcinku dzieją się kompletnie niezrozumiałe rzeczy. Na początku jej zachowania są całkowicie zrozumiałe – mąż ją zdradza, kupuje dom na Księżycu, pali (dosłownie) za sobą wszystkie mosty i czeka na najbliższy lot z walizką w ręce. Jest sfrustrowana, gdy zdaje sobie sprawę, że została oszukana. Jest tutaj potencjał – mamy postać, przez którą możemy zobaczyć jakie mogą być konsekwencje szulerki jaką uprawia Jack.
Rzeczona Myrtle chce się zemścić – to też ma jeszcze sens, natomiast potem to, co się dzieje jest jakieś kompletne dziwne. Miota się po ekranie, zakochuje się w pierdole-kontrolerze podatkowym. Niby ma uknuty plan zemsty, ale jest tak czytelny, że nie został przez pracowników Broghtside od razu zdemaskowany, bo oni tez są przerysowani i jacyś tacy… no… głupi na tym ekranie. No właśnie – taki Herb to jest totalny egzot, który jakby nie kojarzył co się wokół niego działo, jakiś lekki autyzm tutaj może mieć miejsce, a z drugiej strony jest najlepszym sprzedawcą zaraz po Jacku. Ale społecznie jest nieprzystosowany i na tyle nieogarnięty, że jego żona robi z nim co chce.
Skoro o tym mowa: żona Herba… to jest szczyt karykatury – jej intrygi i jątrzenie wszędzie niby na miarę Gry o Tron jest tak sztampowe i czytelne, że poważnie tego brać nie można, ale oczywiście nikt w serialu się nie orientuje. No i jest jeszcze Eddie, grany przez Hanka Azarię, który jest kolejnym sprzedawcą w Brightside. Jest uzależniony od hazardu i w zasadzie to wszystko, co można powiedzieć. A skoro hazardzista, to zadłużony u lichwiarza i przez cały serial goni go zakapior-komornik, który chce zwrotu kasy. Tak jak Azarię bardzo cienię i uważam go za bardzo niedocenionego aktora, tak tutaj się bardzo zawiodłem, bo postać oraz forma pozostawiają wiele do życzenia.
Wspomniane i pobieżnie opisane przeze mnie przerysowanie bohaterów jest wręcz karykaturalne i byłbym w stanie pomyśleć, że jest to celowy zamysł twórców, jednak biorąc pod uwagę, że mamy też do czynienia z normalnymi bohaterami jak Jack, jego syn czy Shirley, odczuwam tutaj spory zgrzyt. Tym bardziej, że same wątki fabularne już przerysowane nie są. Coś jakby twórcy nie mieli do końca pomysłu na tożsamość tego serialu.
Podsumowanie
Za lepsze jutro okazał się, moim zdaniem, serialem bardzo niedopracowanym scenariuszowo. Fabuła niestety jest przewidywalna i nudna. Od tej strony nie ma nic, co mogło by przyciągnąć widza do ekranu. Wprawdzie koncepcja na retrofuturystyczny świat to wręcz majstersztyk, ale jest to niewystarczające, aby ten serial mógł zachwycić. Ja przy ekranie wytrwałem jedynie dlatego, że miałem nadzieję na jakąś fabularną petardę. Decyzję tę ułatwiał fakt, że odcinki mają zaledwie po pół godziny. Nadal jednak uważam, że Hello Tomorrow! jest raczej stratą czasu. Jeśli ktoś jest ciekawy świata przedstawionego, to mogę zarekomendować obejrzenie odcinka czy dwóch. Na cały serial jednak, moim zdaniem szkoda życia. Klasycznie – ja go obejrzałem, żebyście Wy nie musieli.