Dziś w cyklu „Nadrabiamy Zaległości” wracam do filmu, który premierę miał już miesiąc temu, ale który z różnych powodów nam uciekł. Mam tu na myśli Dungeons & Dragons: Złodziejski honor. Zwiastun zachęcał ciekawą obsadą, wartką akcją i sporą dawką humoru. Ot! Taka mieszanka Władcy Pierścieni z Indianą Jonesem. Czy się udało? No cóż…
Co to te całe Dungeons & Dragons?
Świat Dungeons & Dragons liczy już sobie kilkadziesiąt lat i jest starszy niż każdy z geekosferowych redaktorów, bo jego początki sięgają lat 70. zeszłego wieku. To jednocześnie mechanika bardzo popularnej swego czasu gry RPG, a także uniwersum pełne dziwnych postaci, krain i stworów, będące podstawą dla takich produkcji jak Wrota Baldura, czy Neverwinter Nights.
Ja jednak nie jestem zapalonym graczem „prawdziwych” RPGów. Do tematu próbowałem podejść aż dwa razy w życiu i niestety za każdym razem całość rozbijała się o nieprzygotowanego mistrza gry, albo nijaką historię. Dlatego to, co widziałem na ekranie to dla mnie zwykły film i jako produkcję filmową będę to oceniać.
Kamera!
Scenarzyści postanawiają rzucać widza w różnorodne lokacje. Wraz z bohaterami odwiedzamy pseudo-średniowieczne zamki i wioski, las pełen driad, podziemia z bulgoczącą lawą, i tak dalej. I powiem, że nawet rozumiem twórców. Dungeons & Dragons miał być przede wszystkim porywającym akcyjniakiem, dlatego takie zmiany otoczenia na ekranie są jak najbardziej pożądane. Problem jednak w tym, że ta cała różnorodność krain wcale nie jest taka odkrywcza, bo to wszystko już gdzieś widziałem. Podczas seansu co chwilę łapałem się na tym, że stolicę krainy porównuję do Minas Tirith, most nad bulgoczącą lawą do jednej z pułapek na Indianę Jonesa w Ostatniej Krucjacie, arenę zmagań w labiryncie do stadionu na Sakaar, i tak dalej. Nawet śmiałem się z synami, że wjazd do zamku głównego antagonisty przypomina scenę ze Shreka, gdy ogr rozmawiał z lordem Farquaadem. Mówiąc wprost: jest ładnie i kolorowo, ale to wszystko już było.
Gotowi?!
No to skoro lokacje nie powalają na kolana, to może film stoi bohaterami? No więc mamy tu – standardowo – różnorodną ekipę, która na pierwszy rzut oka wydaje się być kompletnie nie pasującą zbieraniną indywidualistów. Główne skrzypce gra Edgin (w tej roli Chris Pine), człowiek niegdyś należący do cechu Harfiarzy, czyli takich szlachetnych rycerzy-obrońców. Niestety jedna chwila zapomnienia i słabości skutkuje zadrą z magami, śmiercią żony i utratą córki. Edgin od dawna próbuje wskrzesić ukochaną żonę, a może to zrobić tylko pokonując byłego wspólnika-złodziejaszka i rzucając pewien określony czar.
W dotarciu do celu głównemubohaterowi pomagają amazonka Holga (Michelle Rodriguez), zdobywający szlify czarodziej Simon (Justice Smith) i zmiennokształtna Doric (Sophia Lillis). Każdy ma jakiś problem albo niezamkniętą zadrę z wcześniejszych czasów. Każdy też, przy okazji pomagania Edginowi, próbuje albo pogodzić się ze swoją przeszłością, albo zrobić coś, co pomoże w teraźniejszości.
Może to dziwnie zabrzmi, ale najgorzej w tej całej zgrai wypada główny bohater. Niby ma charyzmę i jest inteligentny, ale scenariusz przedstawia go jako przegrywa i chyba nie do końca udaje się już z tej roli wypaść. Edgin teoretycznie kieruje drużyną, ale w praktyce jego kolejne plany się nie udają, a z większości tarapatów ratują go albo siła amazonki, albo umiejętności zmiany kształtu Doric. Mówiąc wprost: brakuje mu siły sprawczej.
Trochę lepiej na tle Edgina wypadają jego kompani, ale niestety mało zaskakują i nie wychodzą poza spodziewane ramy. Od początku wiadomo, że Simon, który nie wierzy w swoje umiejętności i raczej słabo włada magią, na końcu znajdzie w sobie siłę, żeby rzucić odpowiedni czar. Holga jako amazonka ubrana w skóry wygląda, jakby faktycznie umiała się bić, ale nic ponadto. O największych złoczyńcach tej produkcji, czyli „czerwonych magach”, mogę tylko powiedzieć, że byli i nic ponadto. Chcą zapanować nad światem za pomocą armii zombie, ale coś słabo im to wychodzi i są w tym dość nieudolni. Mówiąc wprost: postacie w Dungeons & Dragons też nie zachwycają.
Akcja!
I tak dochodzimy do tego, co w filmie najlepsze, czyli humoru. O ile postacie mnie nie zachwyciły, o tyle muszę z czystym sumieniem stwierdzić, że scenarzystom udało się w filmie upchnąć kilka momentów, gdy szczerze rechotałem.
Dungeons & Dragons opiera się na zaskakiwaniu nieoczekiwanymi sytuacjami, które w poważnych produkcjach fantasy nie miałyby racji bytu. Przykładem niech będzie spasiony smok, który jest strażnikiem jakiegoś tam artefaktu. W każdej innej opowieści smok byłby przedwieczną i mądrą, ale groźną istotą. A tutaj? Tu jest spasionym, tłustym stworem wielkości małego wieżowca, którego najgroźniejszym atakiem jest turlanie się za uciekającymi ofiarami.
Scenarzyści wpadli na kilka ciekawych pomysłów. Jest taki moment, gdy bohaterowie próbują włamać się do skarbca, więc najpierw wpadają na pomysł, potem doprecyzowują plan, a na końcu go realizują. Oczywiście z problemami, z którymi trzeba sobie radzić improwizując w trakcie napadu. No przecież to jak nic echo „heist movie”, a więc gatunek kinowy, który mocno przypadł mi do gustu! Cała sekwencja była świetna i przypominała mi coś w stylu Ocean’s Eleven. Brawo!
Równie ciekawa była scena przesłuchania nieboszczyka. Wskrzeszony denat mógł odpowiedzieć tylko na 5 pytań, a nasi bohaterowie niechcący zużywali je w tempie ekspresowym i w dodatku mimochodem. Takich wesołych i godnych zapamiętania momentów było kilka, ale dla porządku muszę też powiedzieć, że w międzyczasie zdarzały się chwile przestoju, nudy i przegadanych scen.
Dungeons & Dragons – jak wypadł?
Pomimo kilku zalet, fajnych odzywek i dialogów, a także zaskoczeń dla przyzwyczajonych do pompatyczności fantasy widzów, to jako całość Dungeons & Dragons: Złodziejski honor jest dość… średni. Momentami jest nierówny, to znaczy zabawna scena potrafi za moment zamienić się w przegadaną ekspozycję. Niestety scenariusz dość mocno kuleje i jest niekonsekwentny. Przykład? Proszę bardzo. Skoro czerwonym magom już raz w historii (i to stosunkowo niedawno) udało się zamienić ludzi w zombie i stworzyć armię, to gdzie ta armia jest? Dlaczego magowie nie używają jej do podbojów, tylko intrygami próbują w zombie zamienić kolejne miasto?
Film jest śliczny wizualnie, ale to w dzisiejszych czasach jest raczej wymaganiem, niż czymś zaskakującym. Nie wystarczy mi też cameo Bradleya Coopera jako mierzący około metra obiekt erotycznych marzeń amazonek. Hugh Grant jako zdrajca jest ok, ale czasami mam wrażenie, że od czasów Czterech Wesel i Pogrzebu nie zmienił stylu gry i zachowuje się tak samo niezależnie od tego, czy wciela się w kochasia, czy złoczyńcę.
Gdyby dać trochę więcej charyzmy, indywidualności i sprawczości głównemu bohaterowi, gdyby trochę pomyśleć i załatać niekonsekwencje w scenariuszu i gdyby złoczyńcy pragnęli czegoś więcej, niż tylko władza i bogactwo dla władzy i bogactwa, to byłby hit. A tak, otrzymaliśmy bardzo przyjemny i zabawny film, który w niedzielne popołudnie rozbawi podczas rodzinnego seansu i o którym zapomnimy kilka godzin później.