
O tym, że seria Szybcy i Wściekli przeszła długą drogę, wiedzą chyba wszyscy kinomaniacy. Zaczęło się od filmu o w miarę realnym śledztwie policyjnym w półświatku nielegalnych wyścigów i historii o specyficznie pojmowanym honorze. A gdzie teraz jesteśmy? Cóż… Od pewnego czasu Szybcy i Wściekli to seria science-fiction (głównie fiction), łącząca w sobie elementy Jamesa Bonda (szpiedzy, międzynarodowe spiski), Gwiezdnych Wojen (użycie Mocy w trakcie jazdy) i Psiego Patrolu (czyli jeździmy samochodami i ratujemy świat).
Fast X, czyli dziesiąta już odsłona serii tonie w odmętach absurdu, wybuchów, adrenaliny i dopalaczy samochodowych. No i rodziny. Bo rodzina jest najważniejsza.
Fabuła niby jest…
…ale nie jest w ogóle ważna. Ot! Po raz kolejny okazuje się, że jakieś tam działania naszych bohaterów w przeszłości skutkowały tym, że w późniejszych filmach odzywa się ktoś powodowany zemstą. Tak już było, np. siódma część opierała się na zemście Deckarda Shaw (Jason Statham) po tym, gdy w szóstce pokonano jego brata, Owena (Luke Evans).
Tutaj jest podobnie. W finale piątej części nasi bohaterowie w widowiskowy sposób kradną pewnemu mafioso sejf – ciągnąc go po ulicach Rio de Janeiro – i zabijają wredotę. Niestety okazuje się, że przezywa syn, Dante Reyes (w tej roli Jason Momoa), który powodowany chęcią odwetu od kilku lat przygotowuje perfekcyjny plan pogrążenia Dominica Toretto i naszej ferajny. W filmie Fast X Dante wychodzi z ukrycia i metodycznie zatruwa życie protagonistom. I z fabuły to by w zasadzie było tyle.
Nie oszukujmy się: od pewnego czasu Szybcy i Wściekli opierają się wymyślaniu i realizowaniu coraz to bardziej przekombinowanych scen pościgów, wybuchów i popisów kaskaderskich oraz CGI opartych na szybkich samochodach. Każda z części przesuwała tą granicę coraz dalej: w „dwójce” kulminacyjnym osiągnięciem był skok samochodem z nabrzeża i lądowanie na łódce. W „dziewiątce” doszliśmy do wysłania samochodu w kosmos. Jeszcze przed seansem zastanawialiśmy się, co tym razem zaserwują nam scenarzyści i mówiąc szczerze byliśmy gotowi na podróże w czasie. 🙂 Na szczęście do tego nie doszło.
Bum! BUM! Wziuu!!
A widowiskowo jest – to muszę przyznać. Pominąwszy początkową sielankę, gdy rodzina spotyka się przy grillu, to gdy tylko bohaterowie ruszają na pierwszą akcję, robi się mocno wybuchowo. Twórcy serwują widzom pościg za ogromną toczącą się ulicami Rzymu bombą, odbijającą się od domów i samochodów niczym wielki pinball. Trafiamy na wielką tamę, skąd Toretto ucieka samochodem jadąc po ścianie tamy. Widzimy pościg autostradą, gdzie jeden samochód ciągnie za sobą przyczepione śmigłowce. Jest widowiskowo? Jest. Czy jest z sensem? Absolutnie nie.
Twórcy od pewnego czasu pokazują, że mają mocno w nosie zasady fizyki, a takie słowa jak „grawitacja”, „zasada zachowania pędu”, czy „prawa dynamiki Newtona” są tylko delikatną sugestią. Scenariusz mocno pomaga bohaterom i bywały momenty, gdy zamiast cieszyć oko filmem zastanawiałem się, co tu się w zasadzie odpierdziela?
Mamy scenę bójki, gdy opancerzone po zęby służby specjalne wpadają do domu, by aresztować bliskich Toretto – jego siostrę i syna. I teraz uwaga: drobna i filigranowa kobieta okładała pięściami facetów w hełmach (!) i ich nokautowała, a jednocześnie nic nie stało się Jacobowi Toretto (John Cena), choć został bezpośrednio uderzony kolbą karabinu w szczękę.
Zrzucony z samolotu samochód rozgniata auta, na które spada, choć sam nie odnosi w zasadzie żadnych obrażeń. Zwykły kajak okazuje się być zaawansowanym samolotem szpiegowskim (szczelnym i pozwalającym na oddychanie bez specjalnego wyposażenia na wysokościach przelotowych samolotów pasażerskich). O ciągnięciu śmigłowców przez auto już pisałem. Tego jest tu sporo.
Szybcy i wściekli oraz śmiertelnie poważni
Filmu nie można brać na poważnie. Dlatego postacie, które są przerysowane i widać, że aktorzy specjalnie jechali po bandzie – te postaci wpasowują się w film jak ulał. Jason Momoa jest ewidentnie na miejscu, a jego charyzma ewidentnie pomaga. Błyszczy za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie – chociaż zachowanie i brak „piątej klepki” trochę upodabnia go do batmanowego Jokera. Miałem tez wrażenie, że John Cena bawi się swoją postacią i rozumie, że jego Jakob nie jest rzeczywisty.
Na tym tle, zdecydowanie gorzej wypada Vin Diesel i jego postać Dominica Toretto. Wydaje mi się, że poza otwierającą film sceną grilla Toretto nie uśmiechnął się ani razu, a nawet wtedy był to poważny uśmiech, bez krzty radości czy charyzmy. Potem było tylko gorzej – Toretto rzucał ciężkie, udręczone spojrzenia, jakby trochę gumka w majtkach go cisnęła. Obawiam się, że Vin Diesel ma duże problemy z wrzuceniem na luz i zrozumieniem, że to nie jest już na poważnie, jak w części pierwszej. Również postać Romana, choć wymyślona jako comic relief – bardziej mnie drażniła, niż śmieszyła.
Jest git?
To, że seria odeszła od pierwowzoru, wiadomo. To trochę przypomina rozwój innej „samochodowej” serii, a mianowicie gier z cyklu GTA. Tam też zaczęło się od kradzieży samochodów, zbierania gotówki i wspinaczce po szczeblach gangsterskiej kariery, by w GTA Online skończyć z latającymi samochodami i motocyklami, a także międzynarodowymi organizacjami kryminalnymi z własną flotą łodzi podwodnych i satelitami.
Twórcy muszą robić niezłe fikołki, żeby jakoś utrzymać pozory ciągłości serii. Wydaje mi się, że po to właśnie była scena wyścigu między Toretto i Dante Reyesem. Konflikt mógł być pokazany w inny sposób, ale scenarzyści zdecydowali się na wyścig w pięknych, krągłych, skąpo odzianych i długonogich okolicznościach, by jakoś wcisnąć jedyną scenę w filmie nawiązującą do wyścigów i tego, od czego seria się zaczęła.
Czy warto oglądnąć? Cóż… Jeśli jesteś fanem motoryzacji i lubisz ciekawe modele, to tak (o ile nie boli Cię rozwalanie samochodów). Jeśli masz mniej niż 10 lat – też film może się podobać. Jeśli bawi Cię charyzma Jasona Momoa, albo cieszy pojawienie Jasona Stathama – też polecam.
Jeśli jednak liczysz na jakąkolwiek fabułę, to nie jest to absolutnie film dla Ciebie. Tu nie ma nie tylko fabuły, ale też konsekwencji. Jak mam się wczuć w zagrożenie, jeśli po raz kolejny zza grobu powraca kolejna „niby” zabita na śmierć postać? Jak mam brać na poważnie plan napadu, gdy jednym z jego elementów jest blask słońca odbijający się od karoserii samochodu?
To widowiskowy, aczkolwiek bezsensowny akcyjniak. Twórcy postawili sobie za cel zebrać wszystko to, co w poprzednich odsłonach serii było atutem i wsadzają to w dwie godziny na ekranie. Mam tu również na myśli pokazanie – choćby na kilka minut – wielu postaci, które przewinęły się przez 9 wcześniejszych filmów z serii Szybcy i Wściekli. To jest fajne, tylko widz musi posiadać umiejętność wyłączania na zawołanie części swojego mózgu odpowiedzialnego za logiczne myślenie.
I to odmóżdżanie chyba działa i przynosi zyski, bo w niedalekiej przyszłości w kinach pojawi się część jedenasta, a może nawet dwunasta…