UWAGA! Artykuł zawiera spoilery do pierwszego odcinka drugiego sezonu Star Trek: Strange New Worlds.
Czas szybko mija i nawet się nie obejrzeliśmy, a już zadebiutował drugi sezon najlepszego aktualnie aktorskiego Star Treka, co z resztą podkreślaliśmy w podsumowaniu zeszłego roku. Ta seria ma być też o tyle wyjątkowa, że ma w niej dość do crossovera ze Star Trek: Lower Decks, czyli świetnej animacji osadzonej w tym samym uniwersum. Jednak zwiastuny obiecały jeszcze jedną rzecz. Mianowicie powrót do Klingonów jakich znamy i kochamy oraz odcięcie się od przeklętych Klangonów z abominacji, jaką jest Discovery (mózg odmówił mi napisania słów „Star” i „Trek” w zlepku z tytułem tego badziewia). Co ciekawe, rasa twardych wojowników pojawia się już w pierwszym odcinku i uważam to za bardzo dobry pomysł. Przykuwa uwagę, od razu pokazuje, co i jak i jest świetnym mrugnięciem oka dla fanów uniwersum.
Fabuła
Akcja serialu posunęła się kilka miesięcy do przodu. Załoga USS Enterprise nadal jest wybrakowana – pierwsza oficer została aresztowana za ukrywanie swojego rasowego pochodzenia. La’an odeszła z załogi, aby pomóc uratowanej od Gorna dziewczynce. Kapitan Pike postanawia znaleźć najlepszych prawników, aby pomóc Unie w wygraniu procesu sądowego. Tym sposobem pełniącym obowiązki kapitana zostaje Spock. Zadanie miało być o tyle proste, że USS Enterprise pozostaje w suchym doku, gdzie przechodzi inspekcję po reficie i naprawach, jakie zostały na nim przeprowadzone.
Pierwszy akt jest spokojny, niespieszny i niejako ustawia widza w nowych realiach. Osobiście mi się to podobało, nie czułem tutaj dłużyzn na siłę. Wręcz szybko i zwięźle scenarzyści przeszli do głównego wątku tego odcinka. Wspomniana wcześniej La’an znajduje się akurat na planecie pogranicza federacyjno-klingońskiego bogatej w dwulit. Przez to, że znaczenie strategiczne tej planety jest ogromne, traktat pokojowy ustalił wspólne rządzenie tą planetą – miesiąc Federacja, miesiąc Imperium Klingońskie. Ma to o tyle znaczenie, że La’an wysyła pilną tudzież tajemniczą wiadomość do przyjaciół, że cała Federacja jest zagrożona, a planeta jest teraz pod jurysdykcją Klingonów i każde wtargnięcie Gwiezdnej Floty oznaczał by wojnę.
Spock jako kapitan nie ma wyjścia, musi wykraść okręt i lecieć wyjaśnić sprawę. Na miejscu okazuje się, że ktoś chce sprowokować wojnę między galaktycznymi mocarstwami, a Enterprise na gigancie jest jedyną nadzieją, aby temu zapobiec. Na planecie robi się gorąco, pielęgniarka Chapelle i doktor Mbenga zostają pojmani. Ratuje ich tajemnicza zielona substancja, którą jak się wydaje wykorzystywali podczas wojny z Klingonami – zamienia ich w Johnów Wicków i nawet drągale z disruptorami nie są w stanie ich powstrzymać.
Oczywiście ostatecznie nasza załoga pokonuje kryzys i nawet nie dostaje za bardzo po głowie od Gwiezdnej Floty za kradzież okrętu. Dowództwo jest wdzięczne, że Spockowi i spółce uało się zapobiec walki Federacji na dwa fronty, ponieważ właśnie rozpoczyna się wojna z innym groźnym przeciwnikiem, co zapewne będzie motywem przewodnim tego sezonu.
Spockocentryczny odcinek
Jak już się domyślacie, odcinek skupiony jest na Spocku. Strange New Worlds trzyma się w drugim sezonie zatem swojej tradycji poświęcania konkretnego odcinka pojedynczemu członkowi załogi. Nasz ulubiony wolkański koleżka musi się tutaj sprawdzić jako dowódca. Ostatecznie staje przed bardzo trudną decyzją – wie że musi wydać rozkaz, przez ktory ocali pokój między Federacją a Klingonami, ale jest to jednocześnie wyrok śmierci na swoich przyjaciół. Mimo tłumionych emocji doskonale widać wagę decyzji, jaką musi podjąć. Muszę przyznać, że jest to jedna z tych rzeczy, które w Star Treku ten tygrysek lubi najbardziej i Strange New Worlds śwetnie wpasowuje się w resztę znakomitych seriali tej franczyzy.
Ze Spockiem jest też związany kolejny wątek, a mianowicie dziwnej i tajemniczej inspektorki Pelii, Lantanitki, która okazuje się byłą przyjaciółką Amandy Grayson, czyli matki Spocka. Jeśli rasa Lantanitów nic Wam nie mówi, to słusznie, bo dopiero w Przerwanym Kręgu zostali oni przedstawieni publiczności. Jak się okazuje, jest to długowieczna rasa, która żyła na Ziemii doskonale ukrywając swoją obecność aż do XXII wieku. Koncept fajny, acz ryzykowny. Bo jednak uniwersum jest na tyle rozbudowane, że takie rewelacje związane z mieszańcami naszej planety są dosyć śliskie i wydają się naciągane. Zobaczymy jak to się rozwinie, na razie jestem jeszcze zainteresowany.
Natomiast sama Pelia to już inna bajka. Grana przez Carol Kane postać jest jak na mój gust za bardzo przerysowana i karykaturalna jak na Star Treka. Jakby niemal wciąż grała w Rodzinie Adamsów. Kompletnie mi to nie pasuje, ale najwidoczniej w każdym sezonie Strange New Worlds musi być drewniana, dziwna postać, która nie pasuje do reszty – poprzednio to był główny inżynier Hemmer, którego z resztą Pelia zastępuje.
Klingoni, przez „i”…
Jak wiemy, w Discovery przedstawiono nam abominację w postaci Klangonów, którzy nie wiedzieć dlaczego i po jakiego grzyba mięli zastąpić klasycznych, dobrze znanych Klingonów – wojownicza rasę, z którą Federacja wojuje od czasu do czasu. Aż mi się gęba cieszyła, gdy w pierwszej scenie z ich udziałem widzimy smaczek w postaci pojedynku na picie blood wine. W końcu ta wojownicza rasa wygląda i zachowuje się tak, jak ją zapamiętałem. Co więcej, doskonały był kapitan klasycznego, klingońskiego krążownika klasy D7 (bez wymysłów i jakichś durnych, fikuśnych i nieprzystających klas okrętów), który od razu był gotów wywołać wojnę z Federacją i przejść do bitki z Entkiem. Komu to przeszkadzało, pytam?
Podoba mi się też, że i kontekst wokół wojny jest wykorzystany w wątku. Miejsce i czas doskonale osadzone są w uniwersum Star Treka, a na dodatek okazuje się, że doktor Mbenga i siostra Chapelle są weteranami poprzedniej wojny. I tutaj mam mieszane uczucia. To znaczy bardzo podoba mi się, że temat traumy wojennej jest podjęty. Jest to stara dobra szkoła Star Treka, aby jednak podejmować tematy społecznie aktualne i tutaj horror wojny wpasowuje się idealnie. Problem mam natomiast ze wspomnianą wcześniej substancją którą Chapelle i Mbenga zażyli, żeby stać się superżołnieżami, jak za czasów wojny. Dzięki temu medykamentowi są w stanie wręcz kłaść kolejne zastępy Klingonów. Jest to rozwiązanie niczym „deus ex machina”, a tego bardzo nie lubię.
Ostatecznie jednak główny wątek jest ciekawy i, jak już wspomniałem, na tyle dobrze osadzony w uniwersum, że przykuwa uwagę i wciąga. Do tego dodatkowe warstwy nałożone na główną historię w postaci rozterek Spocka i temat weteranów wojennych nieźle całość urozmaicają. Podejrzewam też, że motyw tej tajemniczej substancji oraz to, co w czasie wojny Mbenga i Chapelle robili, jeszcze będzie przedmiotem przynajmniej jednego odcinka w tym sezonie. Daję tutaj lekki kredyt zaufania, aby scenarzyści wytłumaczyli się z takiego, a nie innego zagrania fabularnego.
Smaczki
Oczywiście Strange New Worlds czerpie dosyć mocno z dziedzictwa Star Treka, co bardzo do tej pory sobie ceniłem i na początku drugiego sezonu nie jest inaczej. Bardzo istotnym smaczkiem jest grający na wolkańskiej lutni Spock. Jeśli ktoś zna pierwszy, oryginalny serial Star Trek, ten Shatnerem i Nimoyem, na pewno pamiętają, że właśnie w tamtej produkcji po raz pierwszy pojawił się ten motyw. Teraz niejako poznajemy genezę tego, dlaczego Spock gra.
Druga świetna sprawa to odzywka kapitana, gdy statek ma wejść w warp. Spock, jako pełniący obowiązki kapitana, musiał rozkazać wejść warp i wówczas Ortegas zapytała go jaka jest jego odzywka („What’s your thing? Every captain have a thing”), wymieniając znanych dowódców i ich sformułowania rozkazu. Póki co Spock eksperymentuje i wymyślił jedynie mało epickie: „I would like the ship to go now” („Chciałbym, aby statek już poleciał”). 😀
Jednak bez wątpienia najważniejszym elementem była dedykacja dla zmarłej niedawno Nichelle Nichols, czyli pierwszej, oryginalnej Uhury. Czarna tablica na końcu odcinka wręcz spowodowała, że zakręciła mi się łezka pod okiem. Zrobiono to ze smakiem i zdecydowanie takie uhonorowanie się należało dla tak wybitnej postaci w historii telewizji.
Podsumowanie
Strange New Worlds z Przerwanym Kręgiem zaczyna całkiem solidnie drugi sezon. Historia jest wciągająca, wątek osadzony świetnie w uniwersum Star Treka a końcowy twist, zgodnie z jego założeniem, zaskoczył mnie. Na wielki plus zasługuje też odczarowanie Klingonów. Dobrze, że twórcy zdecydowali się na powrót do tego, co w kanonie ma już ogromnie solidne fundamenty i nie kombinuje. Nie jest to może epizod wybitny, ale jest tu wszystko co być powinno. Drugi sezon zaczął się zatem całkiem nieźle i czekam na kolejne odcinki.
Jeśli miałbym się do czegoś czepiać, to do postaci Peli, której przerysowanie mnie bardzo kole w oczy oraz do CGI, które wydaje mi się słabej jakości. Wprawdzie model Entek jeszcze jakoś wygląda, ale pozostałe grafiki komputerowe trącą mi myszką. No i ta felerna zielona substancja niczym podkradziona Hulkowi… oby z tego dobrze wybrnęli.