Mission Impossible – Dead Reckoning, część 1, recenzja

W ostatni weekend na ekranach kin w Polsce pojawiła się kolejna odsłona z cyklu Mission Impossible, tym razem z podtytułem Dead Reckoning. Nie będę ukrywać, że w sporej mierze do wizyty w kinie zachęcił mnie udział w produkcji naszego Marcina Dorocińskiego, który od pewnego czasu zaczyna pojawia się w kinie światowym i u boku znanych w Hollywood twarzy. Wystarczy chociażby wspomnieć dobrze przyjęty Gambit królowej, gdzie partnerował zjawiskowej Anyi Taylor-Joy. Poza Dorocińskim nie spodziewałem się jednak niczego zaskakującego, bo to w końcu 7 cześć sagi i producenci muszą się trzymać konwencji.

Polak w Hollywood – Mission impossible?

Na chwilę muszę jednak wrócić do Dorocińskiego. Był. Pokazał solidne aktorstwo i w momentach, gdy pojawiał się na ekranie, to skupiał sobie uwagę widza. Wcielał się w rolę człowieka zza naszej wschodniej granicy i jeśli miałbym szukać jakichś minusów, to trochę drażnił mnie narzucony przez producentów przejaskrawiony rosyjski akcent. Wydaje mi się, że w Gambicie potrafił mówić po angielsku bez takiej przesady. Poza tym mogę go tylko chwalić. I to by w zasadzie było na tyle, bo choć zapowiedzi były szumne, to nasz aktor nie dostał zbyt dużej roli i jego udział w filmie kończy się po kilkunastu minutach. Trochę szkoda, miałem nadzieję na więcej. Miało być bezspojlerowo, ale muszę to napisać: Dorociński nie ma chociażby ani jednej sceny z żadną z pierwszoplanowych postaci.

Mission Impossible: Główne postacie (prawie wszystkie) na wakacjach w Wenecji.
Źródło: Paramount Pictures

To dlatego w tym konkretnym aspekcie czuję się odrobinę zawiedziony. Miałem nadzieję na więcej, ale może… może te kilkanaście solidnych minut w jego wykonaniu pozwoli mu zdobyć kolejne stopnie na drodze do ogólnoświatowej sławy? Tego mu życzę, bo to naprawdę dobry aktor, a już teraz wiadomo, że zobaczymy go w kilku odcinkach trzeciego sezonu Wikingów. Powodzenia!

Wybuchy i pościgi

Wracając do meritum… Mission Impossible to przede wszystkim akcja i seria, w której Tom Cruise wyżywa się w scenach kaskaderskich. A warto tu przypomnieć, że koleś ma 60 lat. Rozumiecie to? Podziwiam formę… 🙂 W każdym razie w Dead Reckoning taką najbardziej okrzyczaną sceną z jego udziałem był skok na motocyklu z bardzo wysokiego klifu w górach. Tom Cruise i producenci tak bardzo zachwycali się tym wyczynem, że przygotowania do owej sceny wykorzystali do promocji samego filmu. Pół roku temu Paramount Pictures opublikował film na YouTube, gdzie każdy mógł zobaczyć, jak dziadek Tom stara się do perfekcji opanować jazdę na motocyklu i skoki ze spadochronem.

Sama scena w filmie była widowiskowa – przyznaję – ale nie zapadała w pamięć tak bardzo, jak nieśmiertelny zwis na linach tuż nad podłogą w pierwszej części. Trzeba jednak pochwalić producentów, bo w wielu współczesnych produkcjach kusiłoby, żeby pójść na skróty i całą scenę (niby dla bezpieczeństwa aktorów, ale chyba bardziej dla oszczędności) wykreować cyfrowo. Takie pójście na skróty widać wtedy na ekranie i dlatego doceniam starania i efekt.

Mission Impossible:  Tom Cruise w trakcie porannego joggingu.
Źródło: Paramount Pictures

Choć z drugiej strony nie dało się ominąć kreowania bardziej niebezpiecznych ujęć za pomocą CGI. Jest tutaj moment, w którym bohaterowie muszą uciekać wewnątrz wagonów w zsuwającym się w przepaść pociągu. Oczywiście, jak tylko bohaterowie przeskoczą do kolejnego wagonu, to poprzedni wpada w przepaść, a następny zaczyna się przechylać. 🙂 Klasyka. 🙂 W każdym razie, bardzo bolało mnie tutaj, jak mocno pogwałcono prawa fizyki. Wagony przesuwają się w tak nierealny sposób, że aż wyrywało mnie to z przyjemności oglądania filmu.

Dlatego z jednej strony chwalę Mission Impossible, za ciągłe próby tworzenia oldskulowych scen kaskaderskich, ale z drugiej… Rozumiem, że chodzi o bezpieczeństwo aktorów (i pieniądze), bo nikt przy zdrowych zmysłach nie każe uciekać 60-latkowi wewnątrz walących się w kilkusetmetrową przepaść wagonów. Jednak niech spece od CGI nie zapominają o prawach grawitacji, dynamiki, itd.

No i ostatnia luźna myśl przy okazji widowiskowości. Przyznam, że uśmiałem się szczerze podczas scen gonitwy w Rzymie. Nie dlatego, żeby były zabawne (choć były), czy atrakcyjnie wizualnie (też były). Rozśmieszyło mnie szczerze, bo zalednie kilka tygodni temu na tym samym ekranie chyba nawet w tej samej sali kinowej widziałem dokładnie tą samą scenerię. Tylko wtedy Schody Hiszpańskie rozwalał Dominic Toretto z rodziną. 🙂

Co nieco o złoczyńcy i intrydze

Bez obaw. Nie będzie spoilerów. 🙂 Mam wrażenie, że intryga jest o wiele prostsza, niż w poprzednich częściach. W zasadzie nie ma tu zdrad, czy udawania przejścia na drugą stronę. Całość bez problemu opanuje zwyczajny statystyczny widz, w dodatku w większości zawiłości typu „kto i po co?” są wyjaśniane na bieżąco. Owszem – pojawia się postać, która niby działa na własną rękę, ale od samego początku wiadomo, że finalnie przyłączy się do Ethana.

Mission Impossible: Tom Cruise uspokaja atakujące raptory w Parku Jurajskim.
Źródło: Paramount Pictures

Taka prostota mnie zaskoczyła. Od samego początku Mission Impossible było w dużej mierze thrillerem szpiegowskim, gdzie nie do końca można było komukolwiek ufać. W pierwszej części zdradzili Jean Reno i John Voight. Później też zdarzały się zaskakujące zdrady (np. Henry’ego Cavila w Mission Impossible: Fallout), ale nie tu. W Dead Reckoning Ethana Hunta wspiera stała paczka pewnych przyjaciół, na których może liczyć. Źli są „ci inni” i ostatecznie fabuła jest banalna jak budowa procy.

Muszę też zdradzić, że scenarzyści idą z duchem czasu i bardzo ważnym elementem fabuły jest sztuczna inteligencja. I nie mam tu na myśli czegoś w stylu modnego ostatnio ChatGPT, ale bardziej w stylu Skyneta. 🙂 To nie jest niespodzianka, bo o „Bycie” – tak w polskim tłumaczeniu nazwano sztuczną inteligencję – dowiadujemy się już w pierwszym akcie filmu. „Byt” zyskał świadomość, wie wszystko o wszystkich, kryje się w zakamarkach internetu (z niewiadomych powodów nazywanym tu cybeprzestrzenią) i każdy, kto go będzie kontrolować, stanie się niezwyciężonym mocarstwem. Więc wszystkie mniejsze i większe potęgi tego świata rzucają się, by przejąć artefakt pozwalający na ową kontrolę.

Mówiąc wprost, nie do końca mi się ta oś fabuły podoba. Ja wiem, że Mission Impossible nigdy nie było realną opowieścią o szpiegach, bo przecież od samego początku bohaterowie mogą perfekcyjnie wcielać się w inne osoby dzięki specjalnym maskom, a tablet z kamerą i wyświetlaczem mógł generować obraz 3D oszukujący strażników Kremla. Technika jednak zawsze była tylko narzędziem w rękach bohaterów, pełnika rolę gadżetów. Tutaj sztuczny twór ma świadomość i zastanawiam się, czy tym krokiem Mission Impossible nie stało się nagle czymś podobnym do Star Treka. Osobiście wolałbym, żeby tą „świadomość” sztucznego tworu pominąć, bo według mnie tu to po prostu nie pasuje.

Mission Impossible: Tom Cruise zauważa, że chyba droga mu się skońćzyła.
Źródło: Paramount Pictures

Mission Impossible – Dead Reckoning: czy warto?

Seria od samego początku trzyma się pewnych założeń, czyli opowiada o zagrożeniu (najczęściej w skali światowej), któremu podoła tylko Ethan Hunt z ekipą za pomocą kaskaderskich wyczynów. To się nie zmieniło. Co się zmienia, to być może pojawia się więcej widowiskowości kaskaderskiej, ale na szczęście to są zmiany ewolucyjne, a nie rewolucyjne, jak we wspomnianej serii Szybcy i wściekli. Tam wywrócono założenia do góry nogami. Tutaj, w każdym kolejny filmie, twórcy i Tom Cruise starają się wymyśleć, jakim to wyczynem można przyćmić poprzedni. To dlatego pojawi się wspinaczka po oknach wieżowca w Dubaju, trzymanie się kurczowo drzwi startującego samolotu (od zewnątrz), czy – jak tutaj – motocyklowy skok z klifu (zresztą reklamowany przez Paramount jako „największy numer kaskaderski w historii kina”).

Nie mniej, założenia dotyczące świata przedstawionego, istnienie organizacji IMF, itd. – to wszystko jest w miarę ustalone. Jeśli zatem liczycie na dobrą zabawę, okraszoną jakimś kaskaderskim numerem i wieloma wybuchami oraz pościgami, to się nie zawiedziecie. Stałym elementem jest oczywiście scena, w której Tom Cruise biegnie – to też tu jest. 🙂 Widz wie, czego się spodziewać i to dostaje. Aktorsko jest bardzo dobrze i nikt nie gra z rozwolnieniem, czy z musu (a takie wrażenie miałem w Fast X), chociaż głównego „ludzkiemu” przeciwnikowi (w tej roli Esai Morales) brakuje zdecydowanie charyzmy Henry’ego Cavila.

Czy się bawiłem? Tak. Ale czy to był film genialny? No…. według mnie nie. Z chęcią pójdę za rok do kina, żeby zobaczyć jak też skończy się historia (bo oczywiście zgodnie z obowiązującą modą twórcy dzielą teraz opowieść na dwie części), ale nie traktowałbym produkcji, jako jakiejś o wiele lepszej od poprzedników. Jest dobra, bardzo solidna i nie ma się do czego przyczepić. Jedyną wadą jest to, że brakuje tam pierwiastka genialności. Natomiast ogromnym plusem jest po prostu to, że film nie stara się być czymś, czym nie jest. To rozrywka, a nie platforma do przekazywania jakichś życiowych treści. Mission Impossible jest bardzo dobrym akcyjniakiem, który szanuje bohaterów i nie stara się wykorzystywać starych postaci do tego, by przygotować miejsce na młodą i świeżą krew (najczęściej bez charyzmy). To nie jest top 10 wszech czasów. Ale już top 5 filmów 2023? Być może…

Mission Impossible – Dead Reckoning, część 1, recenzja
Tagi:            
Avatar photo

Paweł Śmiechowski

Fan dobrej fabuły, z naciskiem na twarde science-fiction. Miłośnik Star Treka i The Expanse, który nie pogardzi klasycznym polskim komiksem, np. Thorgalem. Prywatnie miłośnik melodyjnego rocka i bluesa, co uskutecznia na gitarze.