Disney nie zatrzymuje się i wypuszcza kolejne aktorskie seriale w świecie Gwiezdnych Wojen na swojej platformie streamingowej. Był Mandalorianin (a nawet dwóch), był Obi-Wan Kenobi oraz Andor, a teraz otrzymaliśmy serial Ahsoka. Swoją drogą to dość ciekawe, że więcej teraz jest wysokobudżetowych seriali niż filmów pełnometrażowych. Zawsze mi się wydawało, że to filmy kinowe były podstawą i fundamentem świata stworzonego wiele lat temu przez George’a Lucasa. Ale mniejsza z tym. 🙂
Ahsoka kontynuuje wątki rozpoczęte wcześniej w serialu Star Wars: Rebelianci i mówiąc wprost, ciężko wychwycić wszystkie nawiązania i wątki oraz ciekawostki bez znajomości Rebeliantów. Ja niestety ich nie oglądałem, dlatego do seansu Ahsoki podchodziłem siłą rzeczy na świeżo i moja opinia będzie dotyczyć serialu jako czegoś samodzielnego. Jedyne moje wsparcie pochodziło od syna, który w domu jest największym specjalistą od Star Warsów i który co nieco mi podpowiadał. Spróbuję zatem odpowiedzieć na pytanie: czy to się udało i serial cieszy jako samodzielny byt, czy też Ahsoka bez znajomości Rebeliantów nie ma sensu?
Co tam na ekranie?
Muszę przyznać, że wizualnie klimat Gwiezdnych Wojen wylewa się z ekranu od pierwszych scen. Może nie od czołówki, bo zamiast klasycznego żółtego przewijającego się tekstu z wprowadzeniem mamy tym razem tekst w kolorze czerwonym i przepływający w innym kierunku. Ale gdy już kamera pokazuje ujęcia z wnętrza okrętu, to wracają wspomnienia. 🙂 Widać dużą dbałość o szczegóły. Mundury, rekwizyty, ujęcia, praca kamery czy oświetlenie – to wszystko albo jest żywcem wyjęte z Powrotu Jedi, albo z ostatnich Disneyowskich seriali aktorskich.
Akcja zaczyna się, gdy tajemnicze dwie postacie – prawdopodobnie Sith – odbijają z pokładu okrętu więźnia. A więźniem jest niejaka Morgan Elsbeth, którą wcześniej mogliśmy poznać w jednym z odcinków Mandalorianina. Cała trójka próbuje zjednoczyć siły, by odnaleźć zaginionego admirała Thrawna – niebieskoskórego geniusza i stratega, który ma pomóc imperialnym niedobitkom w ratowaniu dziedzictwa imperatora.
Teraz po raz kolejny zrobi się jakby znajomo. 🙂 W odnalezieniu Thrawna ma pomóc mapa i początkowo to ona jest motorem napędowym fabuły. Jako pierwsza do mapy dociera Ahsoka, ale niestety nie umie jej odczytać. To dlatego po pomoc udaje się do niejakiej Sabine Wren – z jednej strony to stara przyjaciółka z czasów serialu Rebelianci, ale z drugiej jest miedzy nimi jakiś niewyjaśniony zatarg i nieufność. Dodatkowym atutem Sabine są jej umiejętności graficzne, które na pewno pomogą w odszyfrowaniu mapy.
Wiecie, dlaczego pisałem o jakby czymś znajomym? Bo motyw mapy i poszukiwania zaginionej osoby jest żywcem wyjęty z filmu Skywalker. Odrodzenie. Zresztą w Gwiezdnych Wojnach co jakiś czas bohaterowie uganiają się jak nie za mapą, to za planami kolejnego gigantycznego urządzenia zagłady albo inny MacGuffinem. Powtarzające się wątki z jednej strony powodują, że podświadomie czuje się znajomy klimat, ale z drugiej to jednak jakaś tam oznaka stania w miejscu i braku rozwoju. A przydałby się czasem poszukać jakichś nowych motywów do eksplorowania.
Inna sprawa to typowa dla Gwiezdnych Wojen widowiskowość i poczucie przygody, które niestety osiągane są niekonsekwencją i brakiem logiki w fabule. Już od samego początku (czyli od 1977 roku) można się przecież zastanawiać, jak to jest, że Luke’a Skywalkera udało się ukryć przed jednym z największych badassów w galaktyce w rodzinnym domu Vadera, u jego rodziny, nawet nie zmieniając Luke’owi nazwiska.
Tu jest to samo. Potrzeba widowiskowości pcha wszystko do przodu i cieszy oko, ale jakby się tak dobrze zastanowić, to niektóre sceny potrafią zdziwić i załamać. Ahsoka ucieka z mapą przed goniącymi ją droidami, a te specjalnie dają jej kilkuminutową przewagę, zanim ulegną autodestrukcji. Dlaczego umiejętności artystyczno-graficzne Sabine mają jej pomóc w znalezieniu klucza do mapy? No i dlaczego – do jasnej cholery – do odszyfrowania mapy wystarczy ją przekręcić dwa razy? Potrzeba było specjalisty-grafika do tak banalnie prostej zagadki?
W każdym razie pierwszy odcinek kończy się tym, że ci „źli” przejmują mapę, a Sabine zostaje ranna w walce na miecze świetlne.
Ahsoka, a sytuacja w galaktyce i wśród przyjaciół
Drugi odcinek opowiada równolegle o dwóch wątkach. Pierwszy z nich to ogólna sytuacja w galaktyce po tym, jak po bitwie pod Endor Imperium upada i o tym, jak nową rzeczywistość polityczno-społeczną próbuje opanować Rebelia. Bo rządzenie w galaktyce wcale nie jest łatwe, co zresztą pokazano wcześniej w Mandalorianinie. Wszędzie panoszą się albo spiskują niedobitki przegranej strony, a Rebelia nie ma zasobów, by ułożyć życie w galaktyce. Co więcej: Rebelia jest ewidentnie ślepa na problemy i ufa bezgranicznie każdemu, kto wystarczająco przekonująco zadeklaruje chęć życia po nowemu. Efekt jest taki, że Imperium – już za moment przechrzczone na Nowy Porządek – śmiało i bez żadnej kontroli poczyna sobie pod nosem nowych władz i wszyscy są wielce zdziwieni, gdy ze złomowiska znika generator hiperprzestrzeni.
Generator jest potrzebny, by ci „źli” mogli sprowadzić Thrawna z innej galaktyki. Tu jednak przydaje się wiedza z serialu Rebelianci. To tam bohaterowie konfrontowali się z admirałem Thrawnem i to tam pokazano prawdopodobnie, jak Ezra (jeden z głównych bohaterów owego serialu) poświęca się, by razem z Thrawnem odlecieć w nieznane. Mapa, za którą ganiano w pierwszym odcinku, jednoznacznie wskazała inną galaktykę jako miejsce pobytu Thrawna i teraz wszystkie wysiłki będą prawdopodobnie zmierzać do tego, żeby kogoś stamtąd sprowadzić. Morgan razem z Sithami będą chcieli ściągnąć admirała Thrawna, a Ahsoka i reszta ferajny zamierzają uratować Ezrę.
I choć brzmi to pięknie i bohatersko, to nie odpuszcza mnie pytanie… Jak to jest, że starożytna mapa jakiegoś wymarłego ludu wskazuje miejsce, gdzie TERAZ przybywają jacyś ludzie? Być może zostało to wyjaśnione w innych serialach, ale niestety w produkcji pod nazwą Ahsoka nie ma o tym ani słowa. Jest jeszcze jedna rzecz, która tutaj jest traktowana jako coś normalnego, a co kompletnie nie pasuje mi do obrazu Gwiezdnych Wojen znanego z filmów… Morgan nazywana jest wiedźmą lub czarownicą. Czy w Star Wars istnieje magia jako coś innego, niż Moc, czy też czarownice tak naprawdę posługują się Mocą, ale w inny sposób niż Jedi czy Sith?
Idźmy jednak dalej. Drugi z wątków to pojednanie między Ahsoką, a Sabine. Obie panie niby się szanują, ale tajemnicza przeszłość (którą pewnie powinienem znać z innych seriali) nie pozwala im się zbliżyć. Na szczęście przezwyciężają opory i dla dobra Ezry postanawiają współpracować. Sabine zostaje uczniem Ahsoki i razem wyruszają w kierunku przygody.
Podsumowanie
Zacznę od plusów. Tak, to zdecydowanie są Gwiezdne Wojny. To słychać, widać i czuć. Wizualnie to jest dokładnie to, co zachwycało mnie, gdy mając kilka-kilkanaście lat oglądałem z wypiekami na twarzy, jak Luke walczył z Vaderem na Bespin, albo gdy Lando Calrissian wlatywał Sokołem Milenium do drugiej Gwiazdy Śmierci. Tutaj również wszystko wygląda świetnie: Ahsoka macha mieczem świetlnym jak powinna, sceneria i droidy wydają się znajome i tak dalej.
Jednak mając lat zdecydowanie ponad 40 zwracam uwagę na inne aspekty sztuki filmowej, a zresztą czasy też się zmieniły i współczesna widownia chyba oczekuje czegoś innego, niż w 1983 roku. Przede wszystkim dziś wymagam od filmów większej konsekwencji i logiki w świecie przedstawionym i w działaniu bohaterów. Tu tego nie ma, a wydarzenia na ekranie bardzo często dzieją się, bo tak jest wygodnie scenarzystom, niż bo takie są realia w dalekiej galaktyce. Przykład? Sabine w pierwszym odcinku zostaje ranna w walce na miecze świetlne, ale choć w Mrocznym Widmie taka rana była śmiertelna (Qui-Gon Jinn!), to tutaj nasza bohaterka poczuła się lepiej i już po kilku godzinach terapii wróciła do pełni sił. Co tam jeszcze? Starożytna mapa pokazuje miejsce osób zaginionych kilka lat temu. Takie przykłady można mnożyć.
W seansie niestety nie pomaga też trochę drewniane aktorstwo. Tu mam niestety zastrzeżenia do praktycznie wszystkich aktorów. Rosario Dawson jako Ahsoka, choć ma swoje momenty, to generalnie jest nijaka. Mary Elizabeth Winstead jako generał Hera pokazuje tylko jedną minę przez cały poświęcony jej czas antenowy. Ale największe zastrzeżenia mam do Natashy Liu Bordizzo, która wciela się w Sabine Wren. Musiała pokazać spory wachlarz emocji i uczuć – od żalu po stracie przyjaciela, przez złość na Ahsokę, aż po pogodzenie się z losem. I co? I nic z tego nie wyszło. Ile razy widzę na ekranie postać Sabine, tyle razy patrzę na jeden niezmienny uśmieszek. Aż trudno uwierzyć, że wszyscy aktorzy są tak nijacy. To chyba raczej kwestia prowadzenia ich przez reżysera. Nie ma innej opcji.
Kilka słów o odrabianiu zadań domowych i przygotowaniach do seansu. Bez oglądania Rebeliantów i Wojen Klonów trzeba po prostu założyć, że w galaktyce są jakieś wiedźmy, a bohaterowie tęsknią za utraconym przyjacielem. Wiedza z innym seriali znacząco pomaga i wyjaśnia sporą cześć wydarzeń, ale czy jest konieczna? Chyba nie. Bez tego też można oglądać Ahsokę, a główne wątki będą czytelne. Generalnie kilka rzeczy trzeba przyjąć tu jako aksjomat, z którym się nie dyskutuje i jakoś to wtedy leci.
Dla kogo jest ten serial? Po pierwszych dwóch odcinkach odpowiedź wydaje się jasna: dla zagorzałych fanów wydarzeń w świecie stworzonym przez George’a Lucasa, którzy bawią się w wyszukiwanie nawiązań i którzy nie zrazili się do uniwersum po ostatnich porażkach. Być może także dzieciakom, którym spodoba się warstwa wizualna. Mnie osobiście przeszkadza prostota i momentami infantylność fabuły, pod którą raczej nie kryje się nic więcej, niż zwykła rozrywka. No i mając w pamięci wtopy typu Obi-Wan czy Ostatni Jedi uważam, że Ahsoka musi być naprawdę dobrym serialem, bym wrócił do świata w odległej galaktyce.