Szósty odcinek serialu Ahsoka jest dość dziwny. Po pierwsze, prawie w ogóle nie ma w nim tytułowej (a więc w teorii najważniejszej) bohaterki. A po drugie… Hmm… Ostatnio narzekałem na scenariusz jednocześnie podkreślając walory wizualne. Tym razem mam wrażenie, że jest zupełnie odwrotnie. Bo fabularnie nareszcie coś się ruszyło, ale z kolei wizualnie odczuwam spory niedosyt. 🙂
Admirał Thrawn, jak mniemam?
Ahsoka pojawia się tylko na początku odcinka, gdy w paszczy galaktycznego wieloryba podróżuje do sąsiedniej galaktyki. Jej rozmowa z droidem jest jednak przyczyną wielu zachwytów w Internecie, bo luźna dyskusja o legendach kończy się słowami „A long, long time ago in a galaxy far, far away…”. Ok, wszyscy wiemy, że jest to odniesienie do pierwszych słów, jakie pojawiły się w pierwszej gwiezdnowojennej produkcji z 1977 roku, ale żeby aż tak się zachwycać czymś, co w rzeczywistości jest po prostu mrugnięciem okiem do widzów? No nie wiem… 🙂 Dla mnie to „easter egg”, jakich sporo teraz w filmach i serialach.
W każdym razie, akcja dość szybko porzuca tytułową bohaterkę i przenosi się do sąsiedniej galaktyki, gdzie Morgana w końcu spotyka się z admirałem Thrawnem. I to jest ten moment, gdzie nareszcie muszę pochwalić serial za jakąś postać. Do tej pory większość osób na ekranie nie miała za bardzo charyzmy, a w przypadku Sabine czy Hery jest wręcz tragicznie. Trudno mi tu określić, czy większym problemem jest scenariusz, który nie pozwala aktorom błyszczeć, kierowanie przez reżysera, czy też słaby dobór aktorów z miałkimi umiejętnościami. Jedynie Baylan Skoll był w stanie mnie zainteresować.
Admirał Thrawn od pierwszej chwili jawi się jako paskudnie niebezpieczny gość. I nie chodzi mi tu nawet o to, że utrzymał przez kilkanaście lat władzę nad Stormtrooperami, o czym za chwilę. Bardziej mam na myśli to, że Thrawn jest jednak niezłym strategiem i manipulantem. I to widać. Z jednej strony oficjalnie potwierdza, że obietnica złożona Sabine przez Baylana, że włos jej z głowy nie spadnie przed spotkaniem z Ezrą, jest jak najbardziej wiążąca. A z drugiej strony od razu wprowadza w życie plan pozbycia się Sabine i Ezry w sposób, który technicznie rzecz biorąc nie łamie obietnicy. Z jednej strony daje docenia pomoc Baylana, a z drugiej pozbywa się go w białych rękawiczkach, gdy tylko podejrzewa, że ten może mu przeszkodzić w planach.
Zdaję sobie sprawę, że w porównaniu do innych fikcyjnych złoczyńców o ogromnej inteligencji i przebiegłych planach admirał Thrawn jest zbyt oczywisty, a jego plany są w większości przypadków od razu czytelne dla widza. Podejrzewam, że redaktor Bartas wtrąciłby tu coś o niejakim Francisie Underwoodzie z House of Cards, któremu admirał Thrawn mógłby czyścić buty. I ja się z tym zgadzam. Underwood w pierwszych sezonach miał plan zapasowy do planu zapasowego, czego jeszcze o Thrawnie nie można powiedzieć. Ale w porównaniu do innych postaci nareszcie dostajemy kogoś, kto błyszczy i aktywnie wpływa na fabułę, zamiast tylko reagować na wydarzenia. Dodatkowo plus dla Larsa Mikkelsena, który wcielając się w postać Thrawna. Gra bardzo oszczędnie i efekt charyzmy uzyskuje w wyrafinowany sposób.
Wracając jednak do fabuły… Thrawn i jego ludzie, przez wiele lat na wygnaniu, musieli w jakiś sposób radzić sobie z ograniczonymi zasobami, jakie mieli do dyspozycji. Dość interesujące w tym kontekście jest pokazanie, w jakim stanie są okręt, czy zbroje Stormtrooperów. Łatane, sklejane i zszywane w sposób, który przypomina trochę zbroje samurajów. Dodatkowo żołnierze wydają się otaczać dowódcę jakąś prawie nabożną czcią, w czym jeszcze bardziej przypominają samurajów ślepo podążających za swoim daimyo. A maska jednego z sierżantów przyprawia o ciarki na plecach. Ciekawe.
Spotkanie po latach
Thrawn to nie jedyna postać, którą widzowie znający Rebeliantów mogą w końcu zobaczyć w wersji aktorskiej. Sabine – zgodnie z obietnicą – zostaje wypuszczona wolno i po krótkiej podróży udaje jej się znaleźć Ezrę Bridgera. Tu też kilka zaskoczeń, ale niestety na minus. Przede wszystkim miałem wrażenie, że aktorzy nie dali rady pokazać emocji, które towarzyszyły im przy spotkaniu. W poprzednich odcinkach starano się nam pokazać, że Sabine cierpi i tęskni. Nie oglądając Rebeliantów ciężko mi to stwierdzić z całą pewnością, ale być może w jakiś sposób obwiniała się za wysłanie Ezry do sąsiedniej galaktyki. Sam Ezra też nie mógł spodziewać się, że po kilkunastu latach w końcu zobaczy przyjaciółkę.
Tymczasem spotkanie było… nijakie. Zupełnie jakby Sabne i Ezra nie widzieli się zaledwie kilka tygodni. Stanęli naprzeciwko, rzucili kilka suchych żartów, po czym objęli się na moment i to w zasadzie byłoby już tyle. Odfajkowane i jedziemy dalej. Szczerze mówiąc nie tak wyobrażam sobie ratunek w sytuacji, gdy ktoś jest samotnie uwięziony kilkanaście lat i nie ma nadziei na powrót do domu. Słabo to wyszło. Szczególnie w kontekście buntowniczej i emocjonalnej natury Sabine.
Pomarudzić jeszcze trochę?
Jak już wspomniałem na początku, poprzednie odcinki podobały mi się pod kątem wizualnym, ale tutaj pojawia się łyżka dziegciu w beczce miodu. Mam ogromny problem z obcą galaktyką, bo nie jest wcale taka obca. Sabine od pierwszego momentu umie ujeżdżać szczuro-pso-konia, trafia na generycznych bandytów, przypominających dowolnych innych na bezdrożach dowolnej innej planety, i tak dalej. Nawet ogromne puste przestrzenie jako żywo przypominają obszary, gdzie Andor z ekipą próbowali ukraść żołd imperialnym. Te same wzgórza, ta sama trawa, ta sama ponura pogoda. Twórcy mogli zaszaleć i dać poczuć obcość miejsca, ale albo nie chcieli, albo nie mieli odwagi czy pomysłu. Szkoda.
Nie oglądałem Rebeliantów i nie grałem w Fallen Order, dlatego nawiązania do Dathomiry i pochodzenie wiedźm nie jest dla mnie aż tak pasjonujące. Dla mnie to po prostu jakaś tam historia pobocznych postaci. Jestem jednak w stanie uwierzyć, że dla fanów to dość znacząca informacja i fajne rozwinięcie uniwersum. Niemniej jednak to oznacza, że aby cieszyć się w pełni serialem trzeba być na bieżąco i być za pan brat z różnymi produkcjami spod znaku Star Wars. Czy to dobrze? Cóż… Bez wiedzy o świecie przedstawionym Ahsoka jest bardziej uboga i jako samodzielny serial dałbym jej ocenę „przeciętna”. Przed nami ostatnie dwa finałowe odcinki i zobaczymy, czy uda im się pozytywnie mnie zaskoczyć.