
Po oglądnięciu finałowego odcinka serialu Ahsoka stwierdzam, że niestety wyrosłem z Gwiezdnych Wojen. Jeśli komuś ten i poprzednie seriale się podobają to ok, każdy ma prawo do własnego zdania. Tym bardziej że w warstwie realizacyjnej i wizualnej widać tu kilka plusów, nie zaprzeczam. Dla mnie jednak najważniejsza jest fabuła i bohaterowie, a tu im dalej w las, tym gorzej. Co nam zatem daje finał?
Fabuła? Tak jakby…
Zacznijmy od początku. Po zeszłotygodniowej potyczce z siłami admirała Thrawna, Ahsoka, Ezra i Sabine podróżują powoli z nowymi przyjaciółmi po bardzo odległej planecie. Każdy stara się zagospodarować ten czas po swojemu. Ezra buduje miecz świetlny (choć w poprzednim odcinku go nie chciał), a między paniami dochodzi do czegoś w rodzaju porozumienia i pogodzenia. Co jest troszkę dziwne, bo w ten sposób Ahsoka sankcjonuje i pochwala decyzję Sabine z czwartego odcinka o oddaniu mapy w ręce wroga. Przypominam, że Sabine była wtedy świadoma, iż otworzy drogę powrotu Thrawna, czego wszyscy bardzo się obawiali. To trochę czyni ją odpowiedzialną za przyszłe zdarzenia… Mam wrażenie, że trochę to wpisuje się w obecną filozofię Gwiezdnych Wojen – w końcu w Ostatnim Jedi Rose Tico też mówi coś, co brzmi podobnie, a co wśród znajomych stwierdziliśmy za cholernie głupie:
W ten sposób wygramy. Nie walcząc z tym, czego nienawidzimy, ale ratując to, co kochamy.
Sielankę przerywa nalot dwóch myśliwców wysłanych przez Thrawna w celu – a jakże – spowolnienia naszych bohaterów. Okręt Ahsoki jest uszkodzony, wiec konwencjonalna walka w powietrzu odpada. Udaje się na szczęście odpalić silniki na kilka sekund i to wystarczy, żeby staranować myśliwce i wszystkich uratować.
Nie mogę tu powtrzymać się od marudzenia na niekonsekwencje tego, co nam się pokazuje na ekranie. Nie mam tu na myśli wspomnianej emocjonalnej i niedojrzałej decyzji Sabine. Bardzo nie lubię, gdy coś innego stara się nam wmówić, a co innego pokazać, a dokładnie to ma tu miejsce. Zacznijmy od Thrawna, który w poprzednim odcinku wyraźnie powiedział, że może odwołać szturmowców, bo kupił już wystarczająco dużo czasu i nie musi tracić więcej sił. No więc skoro nie musi, to po co wysyła kolejne Tie-Fightery?
Zresztą, z drugiej strony nie jest lepiej. Ahsoka powinna śpieszyć się i gnać na złamanie karku, żeby zdążyć dopaść niesławnego admirała przed jego odlotem, ale z jakichś niewyjaśnionych powodów wszyscy jadą powolutku w konwoju. Jedynie atak myśliwców powoduje, że bohaterowie przyśpieszają. Dopiero wtedy porzucają tubylców, wsiadają na szczuro-pso-konie i zaczynają cwałem zasuwać w kierunku miejsca, gdzie stacjonuje Thrawn. To jak to jest w końcu? Śpieszą się, czy nie?
Ahsoka and the Walking Dead
Nasi bohaterowie w końcu docierają do wieży, do której zacumowany jest admiralski niszczyciel. Thrawn najpierw każe otworzyć do nich ogień z wszystkich dział, które oczywiście nie wyrządzają żadnej szkody, a następnie wysyła kolejnych szturmowców, żeby jakoś zatrzymać Ahsokę i resztę. To, że Ahsoka, Ezra i Sabine dość szybko rozprawiają się z żołnierzami nie jest niespodzianką. W końcu dwójka z nich była szkolona na Jedi i umie walczyć mieczem świetlnym. Można tu poczuć klimat Star Warsów, bo sceny przypominają wizualnie to, co znamy i lubimy. Wizualnie jest całkiem przyjemnie.
Lekkie zaskoczenie można poczuć chwilę później, gdy szturmowy są pokonani, a Ahsoka z ekipą zbiera się do wejścia na wyższe poziomy wieży. Poproszone o przysługę wiedźmy zamieniają zabitych w zombie. Szturmowcy powoli podnoszą się z podłogi i zaczynają znowu strzelać do zaskoczonych bohaterów. Okazuje się, że nie jest tak łatwo odpędzić się od przeciwnika i zaczyna się ucieczka po schodach i próby walki z kimś, kogo pokonać nie można.
Szczerze mówiąc nie wiedziałem, że w świecie Gwiezdnych Wojen coś takiego jest możliwe. Z jednej strony to ciekawy pomysł, ale im dłużej się nad nim zastanawiam, tym bardziej mi tu nie pasuje. Nawet nie mam tu na myśli tego, że Star Wars dzieje się w realiach kosmicznych podróży (nie chcę pisać „science-fiction”, bo nie ma tu elementu naukowego). Bardziej mam na myśli to, że trochę psuje to paradygmat prowadzenia wojen w tamtym świecie. To trochę jak manewr Holdo psujący spójność fikcyjnego świata. Skoro można wskrzeszać żołnierzy, to po co werbunek do sił wojskowych czy klonowanie z czasów hrabiego Dooku? Gdy żołnierze zostaną zabici, to wystarczą trzy wiedźmy, kilka zaklęć i mamy znowu swoich szturmowców do dyspozycji, prawda?
Warto tu jeszcze wspomnieć o Morganie. Gdy szturmowcy-zombie przestają wystarczać dostaje ona od wiedźm kopa i jakiś ekstra miecz i idzie na pojedynek z Ahsoką. Starcie może i jest fajne, ale na wiele to się jednak nie przydaje, bo kończy nie najlepiej.
Finał…?
Ostatecznie Ahsoka, Ezra i Sabine dostają się już prawie na okręt Thrawna, ale temu w ostatnim momencie udaje się wystartować. Jedynie Ezra dostaje się na pokład. Odcinek kończy się kilkoma scenami, które pokazują nam, co się dzieje z każdym z bohaterów.
Ezrze jako jedynemu udaje się wrócić do domu. W miarę bezpiecznie ukrywa się na pokładzie niszczyciela Thrawna, a następnie w skradzionym pancerzu i na pokładzie „pożyczonego” transportera dolatuje do sił Nowej Republiki, gdzie jest przywitany przez zaskoczoną Herę Syndulę. Ahsoka i Sabine kumplują się z tubylcami, ale scenarzyści mrugają do widzów oczkiem sugerując, że to nie koniec ich przygód. Po pierwsze Ahsoka widzi sowę (która według tłumaczeń mojego syna ma coś wspólnego z serialem Rebelianci), a po drugie z oddali spogląda na nich duch Anakina Skywalkera (po raz kolejny nieudolnie odmłodzony komputerowo Hayden Christensen). Ahsoka chyba ma jakiś plan, bo uśmiecha się do siebie znacząco.
Najmniej rozumiem z tego, co spotyka Baylana. Stoi na szczycie jakichś posągów, których wygląd niewiele mi mówi, a które kojarzą mi się wyłącznie z królestwem Gondoru z zupełnie innego uniwersum. 😉 Przykro mi to po raz kolejny pisać, ale twórcy chyba zakładają znajomość dwóch poprzednich seriali Dave’a Filoniego, czyli Wojny Klonów i Rebelianci. Mogę się tylko domyślać, że Baylan z rozmysłem dotarł na planetę i opuścił Thrawna, bo ma jakieś plany związane z posągami, ale jakie? Mnie osobiście nic nie przychodzi do głowy. Trochę szkoda – znowu czuję się, jakbym nie odrobił zadania domowego, a nie o to w serialu rozrywkowym chodzi.
Ahsoka – jak oceniać?
No cóż… Serial ma kilka zalet. Początkowo jest bardzo fajnie wizualnie. W ogóle kwestie techniczne, jak montaż, udźwiękowienie, praca kamery, itd. są na naprawdę wysokim poziomie. Choreografia walk na miecze świetlne też mi się podoba. Zresztą, same miecze wyglądają tak, jak powinny wyglądać – w nowej trylogii według mnie za bardzo je przekombinowano. Oglądając większość scen można po prostu poczuć, że są Gwiezdne Wojny.
W serialu bolą mnie dwie kwestie. Po pierwsze, gra aktorska, która w większości jest tu tragiczna. Z całym szacunkiem dla Rosario Dawson – stać ją na więcej. Ahsoka w jej wykonaniu ma w większości jeden (uśmiechnięty) wyraz twarzy i ze skrzyżowanymi rękoma wygłasza brzmiące filozoficznie kwestie. To jednak nic przy Natashy Liu Bordizzo, która tutaj gra tak drewnianie i bez wyrazu, że to aż boli. Szkoda gadać…
Słabo jest też fabularnie. Bohaterowie nie postępują konsekwentnie i zgodnie ze swoim charakterem, czy posiadaną wiedzą, a raczej robią to, co akurat jest potrzebne scenarzystom dla widowiskowości obrazu. Nie pasują do tego, co się o nich mówi na ekranie. Weźmy chociażby admirała Thrawna. Podobno jest świetnym strategiem, co powtarza się tu w kółko aż do znudzenia, ale jakoś nie widzę jego geniuszu. Cały wspaniały plan Thrawna polegał na tym, że przez 10 lat czekał na obcej planecie na pomoc (choć nie mógł być pewien, że ją dostanie). Natomiast gdy pojawiły się problemy w postaci Ahsoki, to jedyne, co potrafił robić, to wysyłać na nią kolejne fale swoich żołnierzy. Nie przewidywał ruchów przeciwnika, nie robił zasadzek, a gdzieżby tam! Nie kreował planów i nie wprowadzał ich w życie. Jedyne co potrafił, to reagować na wydarzenia poprzez wysyłkę na śmierć kolejnych żołnierzy, gdy poprzedni zawiedli. To ma być geniusz?
Inny przykład to nieposłuszeństwo Hery Synduli i to, jak nie umiała wykorzystać posiadaną wiedzę, by przekonać władze Nowej Republiki do tego, że zagrożenie ze strony Morgany i Thrawna jest realne. Po co dowody, skany i zeznania, skoro można stać jak kołek? Zresztą, sposób, jaki scenarzyści znaleźli, by ją wybronić też jest dziwny. Herę ratuje Leia – ta sama, która w Ostatnim Jedi zdegradowała Poe Damerona za niewykonanie rozkazu. Tam skończyło się publicznym upokorzeniem, a tu wysłaniem C-3PO z ratunkiem. Ale tu nie chodziło o konsekwencje, ale raczej o to, żeby pokazać Anthonego Danielsa. W skrócie: ważniejsza była widowiskowość i zabawa z widzem, niż fabuła.
Podsumowując: serial miał cholerny potencjał. Miał, ale co z tego, skoro nie został wykorzystany? Najlepsza realizacja i ściąganie co chwilę znanych aktorów nie pomoże, jeśli leży fabuła, a bohaterów nie da się lubić. Może moja opinia byłaby inna, gdybym znał wcześniejsze seriale, ale twórcy nie mogą zakładać, że widz widział wszystko. Pierwszy sezon dowolnego serialu musi bronić się, jako coś samodzielnego, a tu tak nie jest. Poza tym za dużo tu nowych pytań bez odpowiedzi. Co miała oznaczać wizja Ahsoki? Czy teraz będzie można podróżować w wielorybie między planetami? Czy teraz wojny będą wyglądać inaczej, skoro można wskrzeszać żołnierzy?
Wizualnie momentami jest ślicznie i bywa wybuchowo i przygodowo. Ale co z tego, skoro pod tą powłoką jest pusto? Mnie się nie podobało i uważam, że Ahsoka nie pomoże w przyciągnięciu do uniwersum nowych fanów.