Dlaczego marudzimy w recenzjach?

Kilka dni temu spotkałem się przy piwie ze znajomymi, którzy zwrócili mi uwagę, że w swoich recenzjach więcej marudzimy, niż chwalimy. Więcej jest tekstów i podcastów negatywnych, niż pozytywnych. I cóż… Zacząłem się zastanawiać i po namyśle stwierdzam, że chyba mają rację. Ale z drugiej strony mam swoje powody, żeby wystawiać takie, a nie inne oceny i o tych powodach chciałbym tu Wam opowiedzieć. 🙂

Fabuła, głupcze!

Najważniejsza w każdym serialu, filmie czy książce jest fabuła i jeśli ktoś się nie zgadza z tym stwierdzeniem, to nie mamy o czym dalej rozmawiać. 🙂 Może i są produkcje, które z założenia stawiają ponad opowiadaną historię coś innego, ale to raczej filmy eksperymentalne (np. testujące nową technologię), a nie o takich w tej chwili mowa. Nie ma innego powodu, by tworzyć film, czy serial fabularny, jeśli nie ma opowieści do przekazania. 🙂 Proste? Tak? No to jedziemy dalej.

She-hulk, czyli jak w ciągu kilku minut opanować moce, z którymi kuzyn zmagał się wiele lat...
Źródło: Disney+

Rzecz w tym, żeby ta fabuła była spójna, konsekwentna i prowadziła w jakimś kierunku. Jeśli scenarzysta tworzy mnóstwo wątków pobocznych, które nijak nie mają się do głównej opowieści, to całość robi się niesamowicie rozwodniona i zaczyna nudzić. Jest jeszcze gorzej, jeśli głównego wątku w ogóle nie ma. Przykład? Mecenas She-Hulk… Ależ to było głupie… Pierwszy sezon składał się z 9 odcinków i nie miał absolutnie żadnej myśli przewodniej. No bo o czym to było? To już Echo – choć nie bez grzechów – przynajmniej trzymało się wątku zemsty głównej bohaterki na jej byłym szefie za śmierć ojca.

I nie chodzi mi o to, czy historia jest ciągnięta przez cały sezon, czy zamyka się w jednym epizodzie. W proceduralach takich, jakie robiono jeszcze w latach 90tych, scenarzyści musieli zamknąć interesującą fabułę w 50 minutach i nie było mowy o rozwadnianiu. Nawet jeśli był tam jakiś wątek w tle, jak wojna z Dominium w Star Trek: Deep Space 9, to każdy z odcinków stanowił jakąś zamkniętą całość, a ograniczenia czasowe poniekąd wymuszały zwartość fabuły. Te ograniczenia były poniekąd dobre. 😉

Nie mówię, że scenarzysta musi pisać tylko o jednym. Bardziej mam na myśli to, że powinien mieć z tyłu głowy jakąś myśl przewodnią, a wszelkie „urozmaicenia” powinny jakoś wiązać się z tą myślą. Wszelkie wątki poboczne powinny jakoś mieć wpływ na tą główną historię nawet dzisiaj, gdy procedurale odeszły w przeszłość, a serwowane nam są historie rozpisane na wiele odcinków.

Załoga Roscinante aktywnie wpływa na fabułę, a jednocześnie reaguje na to, co się dzieje dookoła. I ja to pochwalam.
Źródło: Amazon Prime

Weźmy takie Expanse, bardzo zresztą przeze mnie lubiane. Zarówno cykl książek, jak i serial opowiadają o rozwoju ludzkości po kontakcie z obcym artefaktem – widziane oczami Jamesa Holdena i załogi jego statku. Każdy z tomów (albo sezonów) skupia się na jednym z kroków w tym rozwoju i nawet jeśli bohaterowie się rozdzielają, to każde wydarzenie z ich udziałem jakoś wiąże się z tym, jak ludzie zasiedlają galaktykę. Wszystko, co robią Holden, Naomi czy Amos ma swoje reperkusje i jako takie jest nieodzowne. Ich działania popychają opowieść i nie są nudnym zapełniaczem czasu. Można? Można…

Bohaterowie, czyli jak to ujął Campbell?

I tak dochodzimy do kolejnej kwestii, która dla mnie jest niesamowicie ważna, czyli do postaci. Kilka razy w swoich recenzjach wspominałem Jamesa Campbella, mitoznawcy, który wysnuł teorie monolitu w swojej pracy Bohater o tysiącu twarzy. Campbell zauważa, że w wielu opowieściach tworzonych na przestrzeni setek lat pojawia się pewien stały motyw: bohater jest stawiany w sytuacji nieznanej i niekomfortowej, uczy się czegoś nowego podczas „podróży”, po czym wykorzystuje zdobytą wiedzę, by ostatecznie pokonać przeciwności losu. Mocno skracając: świat wpływa na bohatera, a ten na to reaguje i się zmienia.

Osobiście uważam, że nie ma sensu tworzyć postaci, które są tępe i niczego się uczą. Wydarzenia, z którymi bohaterowie się stykają, muszą jakoś na nich wpływać i jeśli tak nie jest, to jest nierealne. A jeśli jeszcze do tego zmagają się z „nowym” i inteligentnie wykorzystują to, co na nich wpłynęło, to jest wspaniale. Przykłady pozytywne? Luke Skywalker z Gwiezdnych Wojen z 1977 roku, albo Bilbo Baggins (książkowy). Oboje żyli sobie spokojnie nie wadząc nikomu, ale nagle w ich życie wkroczyło coś, co przekraczało ich pojęcie. Ruszyli ku przygodzie, która zmieniła ich obraz świata oraz wymusiła walkę i poświęcenie, by ostatecznie ułożyć sobie od nowa życie bogatsi o nowe doświadczenia.

Sporo się zmieniło w życiu doktora Granta w ciągu tych dni...
Źródło: Universal Pictures

Albo inny przykład, który lubię w takim momencie przywoływać: doktor Alan Grant z pierwszego Parku Jurajskiego. Od początku widać, że nie lubi dzieci. Jeszcze w Montanie bezceremonialnie obywa się z grubaskiem, grożąc mu raptorowym pazurem. Na początku wycieczki po parku też ucieka przed młodym Timem, ale gdy robi się paskudnie, bierze za dzieciaki odpowiedzialność i przeprowadza ich przez niebezpieczeństwo. A w ostatniej scenie widać, jak Tim i Lex tulą się do niego, a on nie ma nic przeciwko. Chodzi o to, że w trakcie wydarzeń nauczył się czegoś, zmienił i zaakceptował.

Niestety nie zawsze jest tak dobrze, a jako przykład ponownie weźmy Gwiezdne Wojny, tym razem w wydaniu disneyowskim. Niejaka Rey na pierwszy rzut oka jest podobna do Luka Skywalkera. Oboje poznajemy na pustynnych planetach, skąd zostają wyrwani poniekąd wbrew sobie. I tu podobieństwa się kończą. O ile Luke zmienia się na przestrzeni filmu, czy całej oryginalnej trylogii i naiwnego farmera przeistacza się w rycerza (ponosząc po drodze kilka porażek, z których wyciąga wnioski), o tyle Rey przez cały czas jest tą samą osobą. Nie uczy się nowego, bo wszystko umie, a przynajmniej wiedza przychodzi jej bez wysiłku. Dla mnie postać Rey jest po prostu nieziemsko nudna. Zresztą tak samo myślę o Mayi z serialu Echo, Jacku Reacherze z serialu Reacher, czy wszystkich bohaterach Ahsoki.

Rey już w pierwszym pojedynku wygrywa z mistrzem miecza. Do tego świetnie zna się na pilotażu, naprawia statki kosmiczne, rozmawia z droidami, hipnotyzuje szturmowców, itd. Jest nudna...
Źródło: Lucas Films/Disney

Świat dookoła

Ostatnim elementem filmu czy serialu, który według mnie ma ogromne znaczenie dla jakości produkcji, jest świat przedstawiony. Czy jest spójny? Czy jest konsekwentnie pokazany? A do tego interesujący i wiarygodny? Jeśli tak, to wspaniale, bo to oznacza, że twórcy odwalili kawal dobrej roboty. Co mam na myśli? Już tłumaczę…

Jeśli dowiadujemy się, że miecz świetlny jest elegancką, ale zabójczą bronią, a do tego widzimy, że przebity nim na wylot bohater ginie (Qui-Gon Jinn), to jest to w porządku. Ale gdy w nowszych produkcjach dziejących się w tym samym świecie kolejne postacie wychodzą cało i leczą się w ciągu kilku godzin z podobnych obrażeń, to jest źle. Tak… Mam tu na myśli Sabine Wren z serialu Ahsoka, albo dwóch inkwizytorów z serialu Obi-wan Kenobi… Scenarzyści prawdopodobnie chcieli w jakiś sposób podnieść rangę pojedynków, a może podnieść stawkę, o którą toczy się gra. Rzecz w tym, że osiągnęli skutek zupełnie odwrotny, bo jeśli nic nie jest zabójcze i nic nie grozi bohaterom, to jaki jest sens angażowania się w ich przygody? Po co, skoro nie ma żadnych konsekwencji, wynik jest znany od samego początku i doskonale wiemy, że nawet śmierć jest tylko na niby, a postacie wracają, jak gdyby nigdy nic? Popatrzcie na serię Szybkich i Wściekłych. Już trzy postacie przywrócono zza grobu…

A kuku!! Zgadnijcie, kto nie umarł?
Źródło: Universal Pictures

Tu nie chodzi tylko o to, żeby zabijać „na śmierć”. 🙂 Owszem… To podnosi wiarygodność przedstawionego świata, ale nie tylko to. Bardzo lubię, gdy świat na ekranie „żyje”, bohaterów zastajemy przy codziennych czynnościach, a ich dialogi nie są wymuszonymi ekspozycjami, tylko brzmią normalnie i naturalnie. Głupio to przecież wygląda, jeśli bohaterowie przez kilka minut usilnie nie patrząc w kamerę nawijają o tym, o czym powinni wiedzieć, prawda?

Przypomnijmy sobie pierwsze sceny z filmu Obcy – ósmy pasażer Nostromo z 1979 roku. Załoga powoli budzi się z hibernacji, wstaje, ubiera się, zabiera za normalne obowiązki na statku kosmicznym, marudzi na warunki pracy… To podczas tych czynności ich poznajemy, a dzieje się to tak naturalnie, że nikt z widzów nawet nie zwraca na to uwagi. 🙂 W efekcie jesteśmy skłonni uwierzyć, że na ekranie widzimy osoby ze swoimi problemami, charakterami, wadami i zaletami – jak w prawdziwym życiu. Te pierwsze sceny z Aliena, to chyba ideał tego, jak się powinno wprowadzać postacie na ekran i przedstawiać je widzom.

Alien - Ideał przedstawiania bohaterów.
Źródło: 20th Century Fox

A zatem?

Nie chcę powiedzieć, że wszystkie współczesne produkcje są złe, bo to nieprawda. Zdarzają się perełki i to o dziwo całkiem niespodziewane. Ja wiem, że redaktor Bartas akurat nie będzie się ze mną tu zgadzał, ale bardzo podobał mi się klimat Andora, którego akcja dzieje się przecież w świecie wyeksploatowanym przez Disneya do granic możliwości. Świat był ponury, ale konsekwentny, bohaterowie mieli swoje problemy, rodziny (nadopiekuńcze matki). Czuć było, że Imperium faktycznie jest złowrogie. To nie była bajeczka skrojona dla dzieci, ale projekt odrobinę bardziej dojrzały.

Czekam na kontynuację The Expanse (o ile powstanie). Jestem zachwycony Oppernheimerem. Bawił mnie Wszystko, wszędzie, naraz. Chwalę niepomiernie początki MCU, w szczególności pierwszego Iron Mana, Kapitana Amerykę, czy Zimowego Żołnierza. Problem w tym, że takie perełki giną w zalewie popkulturowej nijakiej papki. Nie można już ufać znanym markom, bo zamiast wspaniałej przygody dziejącej się dawno, dawno temu, w odległej galaktyce dostajemy pościg za niczym z fikołkiem na końcu. A zamiast dobrego Iron Mana z wciągającą historią dostajemy teksty o sile kobiet wynikającej z pomiatania płcią przez mężczyzn… To naprawdę ponad moje siły i z tego powodu musiałem zrobić sobie przerwę od wielkich i okrzyczanych blockbusterów.

Jeśli jednak produkcja ma interesującą i konsekwentnie prowadzaną fabułę, wiarygodny świat i w miarę inteligentnych bohaterów, to jestem jak najbardziej na tak. Te trzy aspekty wystarczą mi w zupełności i tego będę się trzymać. 🙂

Dlaczego marudzimy w recenzjach?
Tagi:        
Avatar photo

Paweł Śmiechowski

Fan dobrej fabuły, z naciskiem na twarde science-fiction. Miłośnik Star Treka i The Expanse, który nie pogardzi klasycznym polskim komiksem, np. Thorgalem. Prywatnie miłośnik melodyjnego rocka i bluesa, co uskutecznia na gitarze.