To już tradycja Halo, że co drugi odcinek musi być przegadany. Tym razem również, po głębszym zastanowieniu, możemy dojść do wniosku, że jakby tego epizodu nie było, nic takiego by się nie stało. Z jednej strony byłoby to nawet zrozumiałe, w końcu to przedostatni epizod sezonu. Jest to przecież częsty zabieg scenarzystów, aby nieco uspokoić akcję przed finałem. Pomijając już fakt, że mnie akurat ten środek stylistyczny często denerwuje, bo rzadko jest potrzebny, to na dodatek w Halo niestety mamy zbyt częste uspokajanie akcji, więc może by jednak już wystarczyło?
Fabuła
Thermopylae zaczyna się od rozmowy Makee i Johna na tytułowym pierścieniu. Jest to możliwe, gdyż w poprzednim odcinku jednocześnie dotknęli artefaktów, które stworzyły coś na wzór wirtualnej rzeczywistości. Tłumaczy to też sytuację z końca pierwszego sezonu – prawdopodobnie ta dwójka nigdy nie była fizycznie na Halo, a jedynie poprzez podobną projekcję. Dzięki temu trochę rozjaśniło to, dlaczego wszyscy szukają ciągle tej konstrukcji Forerunnerów, a John i Makee wrócili do swoich, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło.
Później mamy wątek Master Chiefa, który wciąż chce dorwać Ackersona za to, co się stało na Reach i przede wszystkim odzyskać swoją zbroję. Niby coś tutaj się dzieje, jest nawet ponowna konfrontacja z kapitan Briggs i jej trepami. Jest jakaś ekspozycja, dostajemy nieco wyjaśnień motywacji obecnego dyrektora programu Spartan, ale to wszystko jest bardzo statyczne i spokojnie można było zawrzeć wszystko w poprzednim odcinku, usuwając chociażby nieco niepotrzebną walkę Johna z Kai. Master Chief wprawdzie denerwuje się na Ackersona, miota nim od czasu do czasu po pomieszczeniu, ale jest to czysta zasłona dymna i czuć mocno przeciąganie do granic możliwości.
Podobnie jest w wątku Kwan i doktor Halsey, który bardzo mozolnie się rozwijał tylko po to, żeby to Kwan, cudowne dziecko tego uniwersum, odnalazła na mapie lokalizację Halo. Nie była to najgorsza scena Kwan w dziejach tego serialu, ale znów wydaję się przeciągnięta na dwa odcinki. Natomiast po co nadal jest ciągnięty w ogóle wątek Sorena? Tego nie potrafię powiedzieć. Dlaczego tak to poprowadzono, zamiast po prostu albo zapomnieć o nim albo przykleić go do wątku w Onyksie? Nawet Makee i akcja na okręcie Arbitra jest miałka i przewidywalna. W zasadzie oglądając ją zdziwiłem się, że to się jeszcze nie wydarzyło w poprzednim odcinku.
Podsumowanie
Wiem, że nieco sobie pomarudziłem, ale bardzo mnie wnerwia, kiedy scenarzyści na siłę rozwlekają fabułę. Jest to objaw braku umiejętności lub/i braku pomysłu. Przecież nawet z takim trzonem fabularnym można by te odcinku zapychacze zrobić ciekawe, rozbudowujące postać lub uniwersum. Tym czasem z Thermopylae bije na kilometr przeciąganiem. Dla mnie to brak szacunku dla widza i stąd moje marudzenie.
Poza tym jednak jakoś się ten odcinek oglądało, choć momentami się naprawdę dłużyło. Niestety brak tutaj zaskoczeń, nie ma też wiele akcji. A to dziwi biorąc pod uwagę w jakim momencie zastajemy bohaterów. Nawet rozumiem, że wykopaliska w Onyksie akcji wartkiej nie potrzebują – potrzebują za to czegoś więcej niż Kwan przenoszącej groszek ze ściany na środek pomieszczenia i to rozwiązującą w tej sposób zagadkę wszechświata.
Co na pewno mogę pochwalić to ponownie Admirał Parangosky, która jest świetna w drugim sezonie i wciąż nie wiem dlaczego była tak bez wyrazu w poprzedniej serii. Oprócz tego na plus zasługują dwie inne bohaterki. Po pierwsze świeżo upieczona Spartanka 3.0, czyli Perez, która w krótkiej rozmowie z Johnem tłumaczy dlaczego i tak poleci na samobójczą misję. Szkoda, że tak mało mieliśmy tej postaci, która naprawdę coś do serialu potrafi wnieść. Póki co jest bardzo niewykorzystanym potencjałem. Drugim plusem natomiast jest odbudowa relacji doktor Halsey z córką.
Krótko mówiąc odcinek jest mocno na siłę i jak by przysiąść na 15-20 minut można by spokojnie wbudować go w poprzedni bez utraty jakiejkolwiek ułamka fabuły. Na szczęście za tydzień finał i liczę, że tutaj będzie się już działo i to sporo. No i w końcu powinniśmy ujrzeć Halo, bo nawet epizod tak się nazywa. 🙂