
Ostatni odcinek serialu powinien zamykać wątki i być kulminacją tego, co się działo przez wszystkie wcześniejsze epizody. I generalnie tak jakby jest i w tym przypadku, ale nie do końca… Finał serialu Shogun pozostawia trochę do życzenia, bo choć z jednej strony jest mocno emocjonalny i pełni swego rodzaju klamrę spinającą wszystko, to jednak sprawia wrażenie urwanego. A drugiego sezonu nie będzie.
Opowieść o pilocie Johnie
Gdyby potraktować serial (i w zasadzie książkowy pierwowzór też) jako opowieść o zderzeniu kultur i wzajemnym uczeniu się szacunku, a wszystko pokazane drogą i przemianą Johna Blackthorna, to finał ładnie to podsumowuje. Anjin-san jest zupełnie innym człowiekiem, niż na początku. Nauczył się, że początkowo obca i niezrozumiała kultura potrafi być piękna, a filozofia Japończyków i ich podejście do życia, śmierci i lojalności ma swoje uzasadnienie.
Widać to chociażby w dwóch scenach. Pierwsza z nich to moment, gdy Kasigi Omi przychodzi do Johna z zaproszeniem na audiencję u Toranagi. To powtórzenie tego, co działo się dawno temu. Wtedy skończyło się spięciem, a John musiał skorzystać z pomocy Fujiko, której oddał swoje pistolety i która obiecała je chronić za cenę własnego życia. Tym razem John zachowuje się cywilizowanie i robi wszystko zgodnie z protokołem, ale też sam Omi odnosi się do niego z o wiele większym szacunkiem i traktuje jak równego. Można?

Druga scena, która wyraźnie pokazuje przemianę Johna i Fujiko, to ich wspólne pożegnanie zmarłych ukochanych. Jeszcze niedawno Fujiko nie chciała być z barbarzyńcą, nawet groziła popełnieniem seppuku i tylko cudem udało się Toranadze przekonać ją, żeby spędziła pół roku jako konkubina Anglika. A teraz? Oboje wiedzą, co przeszli i rozumieją ból drugiej osoby. Co więcej – godzą się, aby ów ból przeżywać razem i nawet się w tym wspierają. Scena, w której John przekonuje Fujiko do powierzenia prochów męża i dziecka morzu potrafi wycisnąć łzę…
John niby jest zawieszony pomiędzy dwoma odmiennymi światami, ale – to ważne – rozumie i szanuje już oba, za co sam jest obdarzony szacunkiem. Nawet Buntaro, który wcześniej przecież groził mu śmiercią i jawnie nienawidził, przychodzi, kłania się, pomaga w wyciąganiu okrętu Erasmus na brzeg, a na końcu wspólnie z Anglikiem dzielą się w milczeniu sake. Jeśli to nie jest początek pięknej przyjaźni, to ja nie wiem. 😉

Do wątku w ostatnim odcinku serialu z Anglikiem mam jednak ogromne zastrzeżenia, a dotyczą one dziwnych scen z Johnem na łożu śmierci. Tego nie było ani w książce, ani serialu z 1980 roku. Mówiąc szczerze nie za bardzo wiem, co miało to nam pokazywać i jak te sceny sobie tłumaczyć. Początkowo myślałem, że to umierający John wspomina swój pobyt w Japonii, a cały serial jest jedną wielką retrospekcją, ale nie zgadza się jeden szczegół. Umierający John trzyma w rękach krzyżyk, który dostał od Mariko. Widzimy jednak potem, że ów krucyfiks jest wrzucony do morza, jako znak pożegnania z ukochaną… Czym zatem miałyby być wspomniane sceny? Alternatywną wizją przyszłości? Co by było gdyby? Tylko że to nie ten gatunek filmowy… Mówiąc wprost bez tych scen byłoby o wiele lepiej.
To serial Shogun, a nie Anjin-san
Rzecz w tym, że o ile wątek Anglika bardzo mi się podoba – i to nawet pomimo tego, że ta przemiana nie była zbytnio widoczna w trakcie kolejnych odcinków – o tyle to przecież serial zatytułowany Shogun, a nie Anjin-san. To opowieść o Japonii w czasach przemian i o Yoshiim Toranadze z rodu Minowara. O intrygach prowadzących do wprowadzenia szogunatu i rozpoczęciu ery Edo. A na tym polu finał niestety nie daje uczucia satysfakcji i sprawia wrażenie urwanego. Jakby brakowało tu punktu kulminacyjnego, do którego zbliżaliśmy się przez 9 tygodni.

Toranaga został pokazany jako intrygant nad intrygantami. W zasadzie wyjawił w ostatnich minutach serialu, że to on stał za większością wydarzeń, które widzieliśmy – w tym za osłabieniem pozycji Ishido, zatopieniem okrętu Erasmus, by ocalić życie Johna, a nawet wpływem na Ochibę, która z osoby jawnie go nienawidzącej zaczęła nawet mu kibicować. Jest gotów poświęcić bliskie mu osoby, by dojść do celu. To on namówił ojca Mariko, by ten zabił wiele lat wcześniej ojca Ochiby i w ten sposób przyczynił się do wstąpienia na tron Japonii Taiko. Od samego początku wiedział, jakim człowiekiem jest Yabushige i że ten może go zdradzić. Toranaga toczy „grę o tron”, bo choć na głos zarzeka się, że nie zamierza panować nad Krajem Kwitnącej Wiśni, to w rzeczywistości marzy o tym, żeby zostać tytułowym szogunem. To jest jego gra i jest w tym cholernie dobry…
Problem w tym, że choć same intrygi i machinacje ogląda się świetnie, o tyle w moim odczuciu nie mają one kulminacji w finale serialu. Co z tego, że Toranaga opowiada Yabu przed śmiercią o tym, co się stanie w ciągu najbliższych miesięcy – o przejściu Ochiby na jego stronę, o zwycięstwie nad Ishido i o zjednoczeniu Japonii. To tylko przewidywania i plany, a nie zrealizowana rzeczywistość. Choćby nie wiem, jak był dobrym manipulantem, to zawsze istnieje ryzyko, że pojawi się kolejny statek z Europy, będzie ogromne trzęsienie ziemi, Godzilla wyjdzie z morza lub stanie się jeszcze coś innego, co przekreśli jego machinacje.
I nie ma tu nawet znaczenia to, że serial i książka Shogun są luźną adaptacją prawdziwych wydarzeń historycznych i że prawdziwy pierwowzór Toranagi – Ieyasu Tokugawa – w bitwie pod Sekigaharą faktycznie zrobił to, o czym opowiada filmowy Toranaga. Tu mamy do czynienia z fikcją literacką, prawda? Trudno tu jednak mieć pretensje do twórców serialu, bo trzymali się książkowego pierwowzoru Jamesa Clavella i to raczej zastrzeżenia do czegoś, co zostało spisane ponad pół wieku temu.

Podsumowanie
Shogun to wspaniały serial i przez 10 tygodni z wypiekami na twarzy czekałem na kolejne odcinki. Fabularnie bardzo mocny, z dobrze napisanymi i wyrazistymi postaciami, dziejący się w egzotycznych dla nas sceneriach i w bardzo ciekawych czasach. To, za co najbardziej chyba cenię serial, to widoczny na każdym kroku szacunek zarówno dla kultury, o której opowiada, jak i do bohaterów, którzy w tej kulturze żyją. Historycy naprawdę się spisali.
Realizacyjnie jest bardzo dobrze, choć momentami mogły drażnić trochę za ciemne oświetlenie i kadry. Aktorsko też jest świetnie i choć dziwna mi się wydawała typowo azjatycka maniera wyrażania emocji poprzez krzyk, to jednak bardzo doceniam zarówno dobór aktorów, jak i ich grę. I nie. 🙂 Wcale nie jest tu ważne, że od dawna lubię Hiroyuki Sanadę i mogę być odrobinę nieobiektywny. 🙂 Trochę dziwna wydaje mi się gra Cosmo Jarvisa, ale o dziwo po pierwszych chwilach przyzwyczaiłem się do jego sposobu wcielania się w pilota. A reszta… Ojej… Nie znałem wcześniej aktorów wcielających się w Mariko, Fujiko czy Yabu, czyli Annę Sawai, Moekę Hoshi i Tadanobu Asano, ale po seansie stwierdzam, że dali z siebie wszystko.
Serial ma swoje minusy. Momentami trochę się ciągnie, mógłby lepiej pokazywać asymilację Johna i jego naukę nihongo, no i przede wszystkim brakuje w nim tąpnięcia na koniec. Ale już teraz mogę stwierdzić, że z pewnością będę do niego co jakiś czas wracał. Dla mnie to top 3 tego roku, choć mamy dopiero koniec kwietnia…